Waldka poznaję z daleka, po żółtej kurtce, miał ją też na ostatnim męskim rejsie, w Chorwacji. W całym tym paryskim tłumie nie ma drugiej podobnej. Obok Waldka skipper Mariusz, ze swoim profesjonalnym workiem marynarskim i swoją profesjonalną fryzurą (im mniej włosów na głowie tym lepiej); na cześć Karaibów nastawił maszynkę chyba jeszcze o 5 mm krócej.
Przy serdecznym powitaniu podpada nam, że Waldek wita się z nami lewą ręką, a prawa zwisa mu jakoś dziwnie, jakby do niego nie należała. ‚To nic, drobiazg’ mówi, ,byłem w zeszłym tygodniu na nartach i jeden skręt mi nie całkiem wyszedł. Do wesela się zagoi’. Kiwam głową ze zrozumieniem, Waldek mieszka w Szczecinie, tam jeździ się do pracy i do sklepu żaglówką, a nie na nartach, jak w południowej części kraju.
Widzę, jak Mariusz lekko nerwowo liczy ręce, które będzie miał do dyspozycji na pokładzie, do ciągnięcia za te wszystkie szały grotafoka i inne krawaty: dwie jego własne, jedna Waldka, nasze z Jolą cztery, ale amatorskie, więc liczy tylko po połowie, w sumie pięć, powinno wystarczyć.
![]() |
![]() |
1, 2. Tak rozpoczynamy żeglugę: na lotnisku Paris-Orly |
Uspokojeni tym rachunkiem rozmawiamy o wszystkim i o wszystkich, ale przede wszystkim o Andrzeju; z wiadomych względów. Jesteśmy wszyscy tego samego zdania, że zawinił (wina Andrzeja polega na tym, że z sobie tylko znanych powodów postanowil z nami na te Karaiby nie pojechać).
Ale o tym opowiemy na innym miejscu.
Jesteśmy więc tylko w czwórkę i uważamy, że sobie świetnie damy radę. Właściwie jesteśmy całkiem szczęśliwi i w tym nastroju postanawiamy pójść do brasserie na cafe grande, cafe au lait czy na coś podobnego.
Przy zielonym stoliku rozdzielamy funkcje na naszym przyszłym okręcie.
Oczywiście wszyscy chcemy być oficerami: więc Waldek zostaje Pierwszym Oficerem (odpowiedzialnym za sprawy pokładowe i żeglarskie), Jola będzie Oficerem Zaopatrzeniowym (będzie również odpowiedzialna za całą załogę kambuzową), a ja zostaję mianowany Oficerem Łącznikowym (odpowiedzialnym za kontakty z tubylcami, z urzędami państwowymi, no i naturalnie z prasą).
Skipperem jest Mariusz, ale ta nominacja wywołuje najmniej emocji. Bo nie miał kontrkandydatów.
Samolot w barwach Air France odlatuje z Paryża o szóstej wieczorem i ląduje o ósmej wieczorem w stolicy Martyniki Fort de France, lecimy równe osiem godzin. Wychodzi więc na to, że przylecimy na Martynikę trochę młodsi.
Samolot jest pełen, w większości lecą kontynentalni Francuzi na wakacje do swojego zamorskiego departamentu. Mimo, że trzeba przelecieć przez prawie cały Atlantyk, pozostają właściwie w kraju. My, Polacy, takich możliwości nie mamy, samolotem na wczasy krajowe leci się rzadko, a jeżeli już to jest to podróż bardzo krótka, chyba, że lecimy ze Świnoujścia do Ustrzyków Dolnych, albo ze Zgorzelca do Białej Podlaskiej.
Nastrój w samolocie jest pogodny i beztroski. Wszyscy cieszą się na wakacje, nikt nie myśli o nieszczęsnych pasażerach podobnego lotu, Air France 447, który nie tak daleko stąd z ciagle jeszcze nieznanych powodów po prostu wpadł do morza. Nie myślimy o tym w tę pochmurną sobotę 19 stycznia, bo ta katastrofa zdarzy sie to dopiero za kilka miesięcy, w czerwcu 2009.
Punktualnie po ośmiu godzinach lotu pojawiają sie pod skrzydłami samolotu światła mijanych po drodze wysp. Jedna wśród nich to Martynika.
Na lotnisku w Fort de France czekamy na bagaż bardzo długo, Jola już zaczyna radośnie planować zakupy nowych ciuchów, w końcu jednak pojawiają się na szarym końcu czarnej taśmy nasze brązowe torby (Coop sei Dank) z zieloną koniczynką.
Przy wyjściu czeka liczna grupa taksówkarzy i przewodników, trzymają wysoko nad głową· kartkę z nazwiskiem oczekiwanego klienta, Mariusz szybko znajduje właściwą kartkę ze swoim nazwiskiem i nasz przewodnik-kierowca prowadzi nas do swojego białego jeepa. Zawiezie nas do mariny w Le Marin, tam gdzie nasza przygoda tak naprawdę dopiero się zaczyna.
Na zewnątrz przeżywamy pierwszy szok: jest parno i gorąco (to jeszcze nie szok), ale pada ulewny deszcz. Tego raczej się nie spodziewaliśmy, ale właściwie wcale nam ten deszcz tak bardzo nie przeszkadza, jest przez to trochę chłodniej, a mokrzy jesteśmy i tak¸ wystarczy wyjść na zewnątrz z klimatyzowanej hali lotniska do tej mokrej sauny na zewnątrz.
Szok drugi trwa dłużej: zamiast kilku domków pod palmami (czego się spodziewałem) znajdujemy sie w nowoczesnej metropolii, z szerokimi wielopasmowymi drogami i ruchem samochodowym jak na Marszałkowskiej (przed wprowadzeniem benzyny na kartki).
![]() |
![]() |
3. Martynika z lotu ptaka; takiej nie widzieliśmy, bo była noc | 4. Taką autobahną jedzie się do żaglowek |
Do Le Marin jest 37 km. Przez otwarte okna jeepa (klimatyzacja pozostaje konsekwentnie wyłączona, cieszymy się, że przynajmniej nasz kierowca Kyoto traktuje poważnie) oglądamy Francję: wszystko tu takie samo, jak u nas w domu: samochody (przeważnie tylko francuskie), znaki rejestracyjne, reklamy, oznakowania dróg, supermarkety. Przestaję sie temu głupio dziwić, kiedy Jola trzeźwo stwierdza: ‚przecież to jest Francja’.
Nasz kierowca, wysoki i dumny Afrofrancuz manewruje w wąskich uliczkach, zatłoczonych jadącymi i parkującymi samochodami i ustawia w końcu swojego jeepa w ciasnej i pełnej kałuż cul-de-sac.
Dojechaliśmy.
Bagaże pakujemy do przyczepki do przewożenia mleka. Ciągniemy i pchamy na przemian cały nasz dobytek ciemną i wąską dróżką prowadzącą do mariny. Przed bramą z napisem ‚Le Marin. Port de Plaissance’ jest dość stromy mostek, na który trzeba naszą przyczepkę wepchać; potrzebujemy dwóch podejść, bez rozbiegu się nie da. Ze szczytu mostka w dół nasz wózek tak się rozpędza, że wszyscy się go uczepiamy i staramy wyhamowac.
Na szczęście nie ma przed nami nikogo.
Oprócz naszego kierowcy; idzie daleko z przodu i pozdrawia pogodnie napotkanych kolegów; ma ich tutaj sporo, więc jest dość zajęty.
Znowu zaczyna padać.
Wreszcie znajdujemy nasz jacht, nazywa się Marcello III. Jest to 4-kabinowy Gib Sea 43 z roku 2001 i sprawia na pierwszy rzut oka solidne wrażenie, w zachwyt wprawia nas, że ma w każdym pomieszczeniu wentylatorki. Załączamy natychmiast wszystkie, żeby można było oddychać (ta zima, od której uciekaliśmy z Europy może nie była aż taka zła).
Po wrzuceniu bagaży pod pokład, żądni nowych wrażeń ruszamy na miasto i spotykamy Agatkę.
Agatka jest kelnerką w pobliskiej pizzerii. Jest niewysoka, nosi ładne okulary i na szczęście mówi trochę po angielsku. Wygląda na typową Francuskę, którą zresztą jest. Dodatkowo Agatka jest studentką, studiuje psychologię w Lyonie, a na Martynikę przyjechała za chłopakiem. Cyril, jej narzeczony dostał tutaj swoją pierwszą posadę, w banku Credit Mutuel a ona przyjechała za nim. Bo zakochana po uszy. Ale Cyril ma dla niej tutaj mało czasu, siedzi całymi dniami w banku i produkuje bardzo ważne statystyki, a wieczorami ma często bardzo ważne zebrania z bardzo ważnymi osobami. Na te zebrania, ani na kolacje, które po nich następują. Agatka nie jest zapraszana. Więc znalazła sobie niedawno pracę w pizzerii, zarabia trochę własnych pieniędzy i coraz rzadziej myśli o powrocie do Lyonu. Chyba, żeby Cyril wracał…
Ponieważ Agatka jest bardzo kontaktowa, rozpoznaje od razu, że ma przed sobą bardzo głodne towarzystwo i udaje jej się namówić kucharza, żeby na nowo rozpalił swój wielki piec i wyprodukował dla nas cztery pizze (wielkie jak koła młyńskie).
Z Agatką dyskutujemy jeszcze różne opcje kulinarne (i nie tylko kulinarne) Le Marin.
Jeszcze nieraz do niej wrócimy.
cdn... Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)