Przychodzi nurek, sprawdza, czy przywieźliśmy kadłub z powrotem i czy nie ma w nim jakichś dziur. Werdykt jest dla nas pozytywny: kadłub jest, dziur nie ma.


Następnie pojawia się fachowiec od takielunku, sprawdza, czy jest maszt i żagiel i też jest zadowolony.


Zdanie jachtu idzie jak po sznurku, dostajemy nawet zwrot pieniędzy za sznurek do silnika Tohatsu i za ten nieszczęsny klucz, który potrzebowaliśmy do odkręcenia tej jednej, jedynej śruby, której odkręcenie i tak nic nie dało.


Siedzimy potem trochę na pokładzie, nikt nie może się jakoś do pakowania zmobilizować. Zjawia się kapitan Adam, ten sam, który nas dwa tygodnie temu od bojki odwiązywał. Przychodzi z kolegą żeglarzem, też z Polski. Trwają tu obydwaj na posterunku, mieszkają na jakiejś akurat wolnej łódce i czekają na okazję, żeby jakichś klientów na rejs znaleźć i trochę grosza zarobić. Dawniej jeździło się na Saksy, teraz na Karaiby. Lekko głodują, muszą się liczyć z każdym groszem i za głowę się łapią, jak opowiadamy o zapasach, które akurat wczoraj zostawiliśmy Pierre’owi. Biorą od nas chętnie resztki, które nam jeszcze zostały, ale nie jest już tego wiele.


Chyba nam ci zawodowi marynarze trochę zazdroszczą, że my na wakacjach korzystamy z życia i nie musimy się niczym stresować, nawet zdawaniem jachtu w Sparkling, a oni muszą uganiać się za każdą okazją zarobku.

 

340 341
340 Gasimy światło i zamykamy za sobą drzwi 341 Marcello zostawiamy przy pomoście na którym spacerują psy

 


W starożytnej Grecji praca była hańbą. Do pracy miało się niewolników, wolny człowiek pracą rąk sobie nie brudził. Pozostawało więcej czasu na przyjemności i na medytacje. To przekonanie pozostało jeszcze długo, wielu filozofów i poetów, także i Goethe i Schiller uważało, że do kreatywnej pracy umysłowej, twórczej, umysł musi pozostać wolny od stresu i obowiązków. Filozofia powolności.


Dopiero protestantyzm ze swoją apoteozą trudu i narodziny kapitalizmu wprowadziły powszechny w tej chwili styl życia, pogoń za zarobkiem, za sukcesem. Filozofia wzrostu. Wykorzystywany jest w tym celu każdy moment, coraz bardziej zatraca się różnica między życiem prywatnym, a służbowym. Do czego walnie przyczyniają się nasze cyfrowe gadgety, laptopy, i-phony, coraz to nowe i doskonalsze narzędzia zniewolenia. To właściwie ogromny paradoks, każdy z tych nowych wynalazków miał na celu tylko jedno: ograniczyć nakład czasu i pracy człowieka, sprawić, żeby ten człowiek miał więcej czasu na życie prywatne.


Stało się dokładnie odwrotnie. Czyja to wina? Filozofii wzrostu.


Adam wyrobił już sobie w międzyczasie chody w Sparkling, przesiaduje u nich w biurze całymi godzinami, czyhając na klientów. Także wczoraj, jak wchodziliśmy do mariny był tam i zna każdy szczegół naszych rozmów. Dzisiejsza wizyta nie jest przypadkowa.
Nie wiem, czy mi się to podoba.


Koledzy-żeglarze biorą zapasy i przenoszą się na swoją łódkę, u nas nie ma już na co liczyć, nawet taksówkę na lotnisko już nam pani w Sparkling zamówiła.


Idziemy na ostatni spacer po Le Marin. Ale jest jakoś niemrawo, nawet cmentarz z płytkami łazienkowymi już nas tym razem nie wzrusza. To chyba początek depresji powakacyjnej.

 

342 343
342 Ostatni spacer w Le Marin 343 Depresja powakacyjna: nie kupujemy nawet okazyjnego jachtu

 

Francuzi, ci kontynentalni, mają na to sposób. Urlop robią tradycyjnie w sierpniu, cały Paryż jest wtedy pusty, na ulicach słyszy się japoński i angielski częściej, niż francuski, a hotele i przedsiębiorstwa taksówkowe zastanawiają się, jak by tu wprowadzić w tych instytucjach tryb samoobsługowy.


Pod koniec sierpnia wracają Francuzi do biur i urzędów. Ale pracę zaczynają dopiero w październiku. We wrześniu planują radośnie swoje następne wakacje.


Próbujemy tego sposobu rodem z Paryża i snujemy plany na następne rejsy. Wszyscy są zgodni, że tu jeszcze wrócimy. Czeka Guadelupa, Island i Tobago Cays, gdzie pływa się podobno z żółwiami. Chcemy też i Antiguę poznać i Domenicę.
Koniecznie w przyszłym roku.

 

344 345
344, 345 Tu spotkamy się na pewno znowu: na Tobago Cays, w krainie cudów i potworów, gdzie nawet żółwie
              pływają crawlem, a na lądzie grasują jaszczury, wielkie jak smoki

 

Konkretyzujemy nasze plany; trzeba byka brać za rogi, póki jeszcze nie uciekł, jak się rozjedziemy w cztery strony, nie w trzy strony świata, wszystko się rozejdzie jak…wszystko jedno.


Po krótkiej dyskusji mamy konkretne rezultaty: Waldek płynie do norweskich fiordów, Mariusz zastanawia się generalnie, a my z Jolą jeszcze nie wiemy. Całe szczęście, że konkretnie porozmawialiśmy, bo inaczej do niczego by nie doszło.
Bo dobre chęci nie wystarczają, potrzeba determinacji, wściekłej żeglarskiej determinacji.


Włóczenie się po Le Marin bez celu nie ma za bardzo sensu. Żegnamy się z Marcello, służył nam dzielnie przez dwa tygodnie. Ładujemy się w taksówkę, którą powozi sam monsieur Rodolpho, właściciel jedynego przedsiębiorstwa taksówkowego w Le Marin i każemy się zawieźć na lotnisko.


Wymyśliliśmy sobie, że zostawimy bagaże na lotnisku i pojedziemy taksówką do Fort de France. I powłóczymy się bez celu tym razem po Fort de France. Ale bagażu na lotnisku zostawić nie można. To znaczy można, ale przechowywacz bagaży, jedyny, który ma klucze, idzie o szesnastej do domu, bo o tej porze codziennie kończy pracę. Przyjdzie wyspany i wypoczęty o ósmej rano następnego dnia.


Sporządzamy sprawnie nieodzowną w takich przypadkach tabelę decyzyjną i próbujemy wybrać optymalne rozwiązanie. Rozwiązań jest sporo.

 

346  
346* Pod palmami urzęduje specjalista od pilnowania bagaży. Ale tylko w godzinach biurowych, do szesnastej  

 

Rozwiązanie pierwsze: zostawiamy bagaże i jedziemy taksówką za 100 euro do Fort de France, tak żeby zdążyć przed szesnastą do przechowywacza. Czasu na zwiedzanie zostaje 10 minut. Nie tracimy za to ani minuty na szukanie taksówki z powrotem, nie będziemy w ogóle wysiadać. Rozwiązanie pierwsze zyskuje maksymalną ilość punktów w kategorii ‘Efektywność. Gospodarka czasem’.


Rozwiązanie drugie: jedziemy do Fort de France i wracamy później, Gwiżdżemy na bagaże, może je zlicytują na jakiś szlachetny cel dobroczynny. A w Paryżu mamy trochę czasu, kupimy wszystko nowe. Początkowy zachwyt Joli zamienia się w energiczny protest, ‘Czy wyście poszaleli? Przecież ja mam tam muszle!’ Rozwiązanie drugie zyskuje jednak maksymalną ilość punktów w kategorii ‘Kreatywność’ oraz ‘Aspekty socjalne’.


Rozwiązanie trzecie: ładujemy się z bagażami do taksówki i zwiedzamy Fort de France w pełnym ekwipunku. Rozwiązanie trzecie zwycięża w kategorii ‘Gospodarka finansowa’. Oszczędzamy całą opłatę dla przechowywacza.


Rozwiązanie czwarte dyskwalifikujemy od razu: przekupienie przechowywacza, żeby popilnował trochę dłużej, nie ma żadnego sensu. On i tak nie zostanie. Prawdziwy Francuz nie pozwoli się wykorzystawać i tracić części swojego wolnego czasu. Nawet, jak mu za to płacą, a on się w domu nudzi.


Ponieważ tabela decyzyjna nie przynosi jasnego rezultatu, postanawiamy opuścić racjonalne i naukowe podejście do tematu i udajemy się do właśnie zauważonej przez Mariusza pobliskiej kawiarenki pod palmami. Tam poczekamy aż się ściemni. Lecimy nocnym lotem.


Czekanie na zmrok okazuje się całkiem urozmaicone. Kawiarenka ma duży zapas piwa Lorraine w lodówce i zapiekane bagietki z różnym nadzieniem: jest tuńczyk, szynka, salami i jakieś nieokreślone małe zwierzęta z morza, ‘frutti di mare’.


Rozliczyliśmy już wcześniej naszą kasę pokładową i jesteśmy na własnym rozrachunku. To nie znaczy, że każdy płaci za siebie, tylko, że każdy płaci za wszystkich. Biegamy do tego kontuaru i przynosimy kolejne Lorrainy, no i te bagietki. Po mnie idzie Mariusz, przynosi następną porcję, potem Waldek. I oczywiście nikt nie odmawia, mimo, że już się od tego żarcia ruszać nie możemy. Ale nikt nie chce kolejnego fundatora obrazić.

 

347 348
347, 348 Przy zimnych Lorrainach czekamy na samolot. W dzień i w nocy

 

Koło nas rozsiada się spore, rozbawione towarzystwo. Widzimy znajome twarze, spotkaliśmy ich w Basil’s Bar, na Mustique. Tańczyli wtedy jak nawiedzeni, a niektórzy, raczej niektóre, nawet z królem w długiej żółtej sukience.


Jesteśmy rozczarowani, że nasi znajomi żeglarze wyglądają tak normalnie, jak zwykli turyści. My czujemy się ciągle jeszcze żeglarzami, to lotnisko, te samoloty to tylko krótka, przykra przerwa w żeglowaniu. Ale jak my wyglądamy? Jak zwykli turyści.

 

349 350
349* Lotnisko w Fort de France: Aimé Césaire International Airport

350* Aimé Césaire: zmarły niedawno
poeta i polityk: najpierw kochał
rosyjskich komunistów, a potem już nie

 

Waldek z Mariuszem wylatują o siódmej wieczorem, a my samolotem o dziesiątej.

Odprowadzamy naszych dzielnych żeglarzy do odprawy paszportowej i nie przypuszczamy, że ich odlot z Martyniki nie będzie taki prosty.


Spędzą zamknięci w samolocie stojącym na płycie lotniska następne trzy godziny, przyglądając sie grupie mechaników, którzy w świetle reflektorów odpowiednio ustawionego samochodu będą starali się naprawić nie wiadomo czemu nie działający motor samolotu. Będą się modlić, albo coś w tym rodzaju, żeby ci mechanicy nie zapomnieli w środku motoru zostawić śrubokrętu, albo żeby im po udanej naprawie nie zostało za dużo śrubek.

 

351  
351* Samolot opuszczający lotnisko poety w Fort de France  

 

Wylecą dopiero jakieś piętnaście minut przed nami, a po przybyciu na Orly będą musieli walczyć jak lwy o przebuchowanie biletów na następny lot.
Ale o tym dowiemy się dopiero po powrocie do kontynentalnej Europy.


W tej kawiarni pod palmami już dłużej wysiedzieć nie możemy, czuję fizyczny wstręt do piwa Lorraine. Zwiedzamy wobec tego przez następne dwie godziny wnętrze lotniska. To znaczy przede wszystkim zwiedzamy wszystkie istniejące Duty-Free. Jest ich tu całe dwa.


Jola nie musi się tym razem śpieszyć. Jeden jedyny, spocony i zmęczony oficer Marcella nie ma już żadnego autorytetu. Czar żeglarstwa prysł na lotnisku jak bańka mydlana z wody, gdzie oszczędzano na mydle.


Ale nie mam jej nic innego do zaoferowania, oprócz może następnego Lorraine, którego Jola jednak zdecydowanie nie chce. Nie ma już lin do klarowania, pokładu do mycia, nie ma dziennika pokładowego do prowadzenia dokumentacji rejsu, nie ma pontonu, żeby wylewać z niego wodę, nie ma jednym słowem nic naprawdę interesującego.


Oglądamy więc przez dłuższy czas różne torebki, perfumy i papierosy i inne towary, których nie potrzebujemy.

 

352 353
352, 353 Szaleństwa w Duty Free: nie dlatego, że takie atrakcyjne, ale nie ma tu nic innego

 

Paryż wita nas mgłą i zacinającym deszczem, w Bazylei też pada.


Czujemy, że wróciliśmy do domu, tam gdzie jest zimno i pochmurnie i gdzie nie można życia spędzić pod palmą, czekając na następny spadający orzech kokosowy, który nas obudzi z przyjemnej drzemki. Nie ma tu po prostu żadnych palm.


Wróciliśmy do Globalnego Świata. I do Filozofii Wzrostu.


Co nam pozostaje z tej podróży? Muszle, szumiące Morzem Karaibskim, tysiąc zdjęć i mnóstwo wspomnień, które z każdym dniem i miesiącem będą stawać się coraz bardziej zamglone i niewyraźne.


Będziemy je kiedyś traktować jak zdjęcia w sepii, z dawnych czasów, jak te z kimś w marynarskim mundurku i świecą w ręce, kto był podobno naszym dziadkiem.

 

354 355
354, 355 Niektórzy z nich zostali dziadkami, a niektórzy nie. Czasami z zupełnie naturalnych powodów

 

Czy to wszystko zdarzyło się naprawdę?


Ale na szczęście mamy nasz Dziennik Pokładowy.

 

KONIEC

 

P.S. Nie wszystko będzie w sepii.
Autobus czerwony, przez ulice mego miasta mknie…zawsze pozostanie czerwony.

 

356  
356* Może to był jednak Jelcz?  

 

 

*Źródło:
346: txaircaraibe.skyrock.com, 349: nettech.ca, 350: karibbean-spirit.com, 351: destination360.com, 356: samochodzik.org

Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)

 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.