175 176
175*, 176* Miasteczko budzi się do kolejnego dnia w swoim życiu

 

W Bakery będą więc, jak codziennie, dla wszystkich pieczone bułki, na posterunku policji chief z dyplomem Harvardu będzie z napięciem oczekiwał swoich pierwszych gości, może, jak my, też pożądających ważnych pieczątek, a taksówkarze, oprowadzacze i inni dla nich pracujący naganiacze zaczną szukać najlepszych miejsc do polowania na turystów. Najlepsi turyści to ci z transatlantyków: jest ich dużo i mają mało czasu; muszą przecież w terminie wrócić na pokład, więc nie wybrzydzają.

Ale najwcześniej wstali, jak zwykle, rybacy, kręcą się swoimi na różne kolory pomalowanymi łódkami w pobliżu i zaaferowani stawiają sieci. Przypuszczają widocznie, że ryby też już wstały i właśnie wypływają na swój pierwszy poranny spacer.
Na pierwszy spacer wypływają też już co gorliwsi chłopcy w łódkach na połów turystów. Mogą się pojawić przecież jacyś, strudzeni po nocnej żegludze z St. Vincent, czy też z Martyniki, żeglarze.

 

177 178
177* Rybacy, cumownicy, oprowadzacze i taksówkarze
        nie mają w Soufrière daleko do pracy
178* W Soufrière żyje się dostatnio:
        na Haiti nie zawijają transatlantyki

 

Jaki będzie ten nasz następny dzień na Karaibach? Prawdopodobnie będzie dzisiaj znowu gorąco, co najmniej dziesięć razy będzie krótko padać deszcz i zobaczymy tak może z pięć razy tęczę. Już się do tych karaibskich klimatów przyzwyczailiśmy.


Sielankowy nastrój przerywa ryk silnika Yamaha, objawia się Sylwester z propozycją przywiezienia bułek na śniadanie. Z godnością odmawiamy. Nie zapraszamy go również na pokład, na rozpuszczalną kawę i na (wczorajsze) bułki z dżemem z Martyniki lub serem z Francji. Sylwester robi wrażenie obrażonego i oświadcza, że będzie czekał w pobliżu, na wypadek, gdybyśmy zmienili zdanie i potrzebowali jego usług.


My zdania nie zmieniamy i zaczynamy spuszczać nasz ponton na wodę.
Jesteśmy zachwyceni własną pomysłowością, akurat uzgodniliśmy między sobą, że przechytrzymy Sylwestra, i że sami na lądzie rozglądniemy się za jakąś taksówką, która nas zawiezie do wodospadów i do ogrodu botanicznego. I do wulkanu, do krateru, do samego środka.
’Ale zróbmy to tak, żeby on nie zauważył’ mówi Jola. ‘Bo może nam przedziurawić opony’. ’Albo raczej przeciąć cumę’ poprawia Waldek, ‘jak my wtedy na Aleutach na łowisku staliśmy…’ Ale my nie chcemy teraz słuchać o Aleutach i o krylu i o różnych innych cudach marynarskiego życia na trawlerze, teraz chcemy dostać się szybko na ląd.
Poganiamy więc Waldka do mocowania silnika w pontonie.

 

179 180 181
179, 180, 181 Przygotowujemy się do dnia na lądzie; Jola pilnuje Sylwestra

 

Do zatoki wpływa majestatycznie potężny trzymasztowy żaglowiec. ‘Z ożeglowaniem rejowym’ strzelam, żeby zrobić dobre wrażenie. Ponieważ nie protestują, więc chyba się zgadza. ‘Sea Cloud II‘ czytamy nazwę na dziobie. Przyglądamy się marynarzom, młodym chłopcom, ubranym w odświętne marynarskie ubranka, takie, w jakich nasi dziadkowie i pradziadkowie w wieku, w którym im do głowy jeszcze nie przyszło, że będą kiedyś naszymi dziadkami, albo co gorzej pradziadkami, pozowali do komunijnej (z białą świecą), czy też urodzinowej (bez świecy) fotografii. Robiło się wtedy nagminnie zdjęcia ze specjalnym efektem: sepią. Teraz to wyszło jakoś z mody, mimo, że sepia, jako cyfrowa opcja, jest w większości współczesnych aparatów dostępna.

Marynarze spuszczają właśnie żagle, co idzie im dość sprawnie, mimo¸ze zadanie jest trochę poważniejsze, niż na naszym Marcello. Idzie w dół potężna kotwica. Komendy są wydawane po niemiecku.

’Patrzcie, to przecież nasz Gwarek’ krzyczy w pewnym momencie Mariusz, ‘nasz stary dobry Gwarek’. Starszy żeglarz Waldek potwierdza: ‘Widzisz ten kosz dziobowy? I te relingi? Pewnie, że Gwarek, teraz pływa pod niemiecką banderą’. Młodszy marynarz Klaudiusz zastanawia się, skąd oni to wszystko, do diabła, wiedzą. Bo dla mnie to tylko ‘Dar Pomorza’, którego już dawno nie ma, Batory, którego też nie ma, no i może jeszcze niszczyciel Piorun, który podobno zatopił Bismarcka, ale może jednak nie. Nie mówi się o tym ostatnio zbyt wiele.

 

182 183
182, 183 Sea Cloud, czy Gwarek? Diabli wiedzą

 

Dobijamy do pomostu w Soufrière. Natychmiast pojawia się cała gromada pomocników, wyciągają się z każdej strony ręce, pomagają nam, zwłaszcza Joli, wygramolić się na wysoki pomost, wyrywają sobie wzajemnie naszą cumę, każdy stara się być w czymś pomocny, w sumie tylko jeden drugiemu przeszkadza.

Trochę niepewni nie wiemy, jak sobie z tą zgrają poradzić. We właściwym momencie pojawia się jednak na pomoście szeryf (ten sam, który nas wczoraj za bojkę skasował) i rozpędza całe towarzystwo na cztery wiatry. ‘To same nicponie i nieroby’ twierdzi ‘zamiast wziąć się do jakiejś roboty siedzą tu całymi dniami i nękają turystów. Tych niewielu, którzy jeszcze do nas przyjeżdżają. Ale to mój teren’ wypina dumnie pierś ‘ja tu rządzę i nie znoszę żadnego bałaganu. Proszę o cumę’. Osobiście przywiązuje nasz ponton do pomostu i nie przyjmuje od nas żadnej zapłaty. ‘To przecież służbowo’ mówi.
Trochę zdziwieni takim radykalnym podejściem dajemy się odprowadzić pomostem na ląd. Czujemy się jak Humboldt zwiedzający Syberię w otoczeniu świty carskich urzędników.

 

184 185
184*, 185* Na tym pomoście i Humboldt czułby się nieswojo

 

Na brzegu oczekuje nas gromada taksówkarzy i naganiaczy taksówkarzy. Wszyscy proponują nam wycieczkę do wodospadów, do ogrodu botanicznego i do wulkanu.

Pierwsza oferta pada jeszcze na pomoście: po 100EC na osobę, ‘all inclusive, you know’.
Idziemy dalej, czujemy się jak pies myśliwski, który złapał właściwy trop.
Co parę metrów padają następne oferty, przy 50 EC na osobę zaczynamy się już poważnie zastanawiać, ale odwlekamy decyzję, musimy przecież najpierw się na wyspie zameldować. Idziemy do znanego już nam posterunku policji, tego gdzie w areszcie są jeszcze wolne miejsca.

Szef z dyplomem Harvardu, wita nas jak starych znajomych i wypełnia za nas skomplikowane formularze: ‘St. Lucia. Immigration Declaration’ i ‘St. Lucia Customs Declaration’. Pokazuje nam do wyboru wszystkie pieczątki, wybieramy oczywiście tę największą.
Przy wyjściu, na schodach czeka już na nas Joseph: w wykrochmalonej białej koszuli i czarnych spodniach z kantkami ostrymi jak brzytwa. Głosem przypominającym Louisa Armstronga proponuje nam wycieczkę do wodospadów, do ogrodu botanicznego i do wulkanu za 100 EC, za nas wszystkich. Tym razem nie odmawiamy.


Joseph prowadzi nas do swojej swieżo umytej białej Toyoty Previa; po drodze słyszymy jeszcze następne oferty: 90 EC, 80 EC, ale my się już zdecydowaliśmy: wyspę zwiedzamy z Josephem.

W Toyocie Josepha panuje arktyczna temperatura, chyba jakieś 14°C, więc każdy wyciąga z plecaka co ma, swetr, szal, czy cokolwiek, żeby tylko się jakoś ogrzać. Punktem honoru szanującego się taksówkarza w Soufrière jest mieć jak najniższą temperaturę w aucie.
‘A jak się pasażerowie skarżą, że zimno?’ pyta Jola. ‘Wtedy po prostu otwiera się okno’.

Nie opowiadam w tym momencie jednak Josephowi o naszych europejskich programach ograniczania emisji CO2, o specjalnych podatkach na samochody, które za dużo benzyny spalają, czy o zakazie stosowania normalnych żarówek we własnym domu. Nie opowiadam, bo wtedy musielibyśmy się w Toyocie Josepha pocić. ‘Przecież on to robi dla nas tylko, on sam się w ogóle nie poci’ twierdzi, nie bez racji Jola.

 

186 187
186, 187 W zimnej Toyocie Josepha

 

Jazda przez Soufrière jest emocjonująca. Uliczki są wąskie, z obu stron są głebokie rynsztoki, w których spacerują kury. Joseph ma tutaj mnóstwo znajomych, każdego pozdrawia radosnym klaksonem i machaniem ręki. Tej, która jest wolna. Bo w drugiej trzyma komórkę. Ciągle ktoś do niego dzwoni, albo on oddzwania. ‘Chyba to jest ten tryb, ‘always online’, o którym tu wszędzie pełno w reklamach firm telekomunikacyjnych’ stwierdza uszczypliwie Mariusz. Waldek nie łapie ironii ‘Nie, to przecież Internet, że możesz na komórce cały czas surfować’. ‘Czy wyście oszaleli? Ciszej, jeszcze zrozumie i zacznie nam tu całą drogę googlować’ błaga lekko przerażona stylem jazdy Josepha Jola.

 

188 189
188*, 189* Jedziemy przez centrum Soufrière

 

Ale Joseph traktuje swoją pracę bardzo profesjonalnie, oprócz pewnego prowadzenia samochodu, co mu się jakoś dobrze udaje, mimo, że obie ręce ma najczęściej zajęte czymś innym, opowiada nam o życiu w Soufrière. O tym, jak mieszkańcy stają się coraz bardziej zależni od turystyki, bo z rolnictwa: uprawy bananów i trzciny cukrowej wyżyć teraz trudno, ceny od wielu lat na rynkach światowych spadają.


O uprawie marihuany Joseph nic nie wie. ‘Nie, to nie u nas’ tłumaczy, ‘to tylko w St. Vincent’.


Ale i z turystyki nie tak łatwo wyżyć. Przypływa teraz mniej statków, a turyści są oszczędniejsi, biorą prowiant ze statku i kupują mniej pamiątek. ‘To wszystko przez ten kryzys’ mówi Joseph, ‘dawniej o tej porze roku taksówkę trzeba było wcześniej rezerwować, wszystkie były w drodze, Amerykanie’. W dłuższej dyskusji na temat globalnej gospodarki zgadzamy się, że wszystkiemu są winne banki, i ci bankierzy, którzy dostają wysokie prowizje za to, że biednym ludziom wmawiają kredyty, na które ich nie stać.
Globalny kryzys ekonomiczny dotarł więc także i tu, na koniec świata.


Informacje o Soufrière docierają do nas selektywnie, Joseph rozmawia w tym czasie często przez telefon. Kiedy nagle przestajemy cokolwiek rozumieć, oznacza to, że Joseph akurat zaczął następną rozmowę telefoniczną, po kreolsku. Może pyta żonę, co ugotowała na obiad, a może akurat opowiada kuzynowi, jak mu się udało złapać frajerów na wycieczkę, a oni jeszcze się z tego cieszą.


Opuszczamy Soufrière i wspinamy się krętą drogą wgłąb wyspy. Droga jest wąska, z trudnością mieszczą się dwa samochody jednocześnie, Joseph musi często zjeżdżać na pobocze. Po obu stronach drogi jest gęsty las tropikalny, zielone piekło przez które trudno się przedrzeć bez maczety (jakiś porządny miecz, może jeden z tych, które przyjął Jagiełło od Jungingena też by z pewnością wystarczył).
Po kilku kilometrach las się rozrzedza, wjeżdżamy do wnętrza wulkanu Sulphur Springs. Naokoło parkujące samochody, autobusy i mnóstwo spoconych turystów.


Tu wysadza nas Joseph. Będzie na nas czekał; tak długo, jak będzie potrzeba. Mamy się nie spieszyć.

 

190 191
190 Wąską drogą przez zielone piekło jedzie się
      do wulkanu
191 Joseph lubi parkować Toyotę w wulkanie
     

 

Wysiadamy z arktycznie zimnej Toyoty i lądujemy w gorącym i śmierdzącym piekle. Powietrze jest pełne siarkowodoru, śmierdzi na zgniłe jaja, albo jakby wszyscy dokoła mieli nagle potężne problemy z trawieniem. Joseph próbuje nas przekonać, że to nie on, tę wymówkę usłyszymy jeszcze nieraz, także od Marianny, która na czas pobytu w wulkanie będzie naszą przewodniczką.


Mariannę kupiliśmy w budce z biletami, ale właściwie nic nie kosztowała, dostaliśmy ją jako niespodziewany dodatek do kupionych biletów. Tak, jak w biurze dostaje się śliczną kartkę z życzeniami urodzinowymi, jesteśmy już wystarczająco wzruszeni, a tu naraz wtaczają ogromny tort, z którego ktoś wyskakuje, jakaś skąpo odziana profesjonalistka, albo sam szef osobiście, jeśli nie wystarczyło pieniędzy na profesjonalistkę.


Wnętrze wulkanu nie wygląda tak, jak sobie wyobrażaliśmy, jest płaskie i nie widać charakterystycznego stożka z kraterem w środku. To dlatego, że szczyt wulkanu się zapadł, jakieś pól miliona lat temu. Można więc wjechać do środka samochodem, ustawić budki z biletami i z lodami. No i toalety, których jednak nie znaleźliśmy.


Przechodzimy wąskimi ścieżkami pomiędzy bulgoczącymi jeziorkami z gorącą śmierdzącą wodą i wyziewami siarkowodoru z licznych szczelin w ziemi. Wszędzie pełno pary i podnieconych turystów.


Chcemy podejść bliżej, do największych bulgoczących jeziorek w samym środku, podejrzewamy, że to środek krateru. Ale to zabronione, Marianna tłumaczy dlaczego: jakieś pięć lat temu taka właśnie wyprawa skończyła się nieszczęściem, David, kolega Marianny szedł z przodu jako przewodnik na czele grupy turystów i mimo, że znał ten teren bardzo dobrze, zrobił jeden krok w niewłaściwym kierunku i wpadł do pasa do gorącej lawy. Wyciągnięto go jakoś stamtąd; potwornie poparzony, po wielu operacjach przeżył jednak tę przygodę. ‘ Ale dziadkiem nigdy już nie będzie’ śmieje się Marianna. Śmiejemy się też, mimo, że po cichu zastanawiamy się, dlaczego akurat dziadkiem?


Mimo wielokrotnych prób Marianna nie daje się namówić na zabranie nas do Zabronionego Środka. Ona widocznie chce jednak kiedyś zostać dziadkiem.

 

192 193
192, 193 Kto chce kiedyś zostać dziadkiem musi w tym miejscu szczególnie uważać

 

Dumnie tłumaczę Mariannie, że jesteśmy Polakami. Spodziewam się zdumienia i zachwytu, jakiś anegdot o Kościuszce, Pułaskim, a przynajmniej o tym, że widziała kiedyś Bońka w telewizji, jak kłócił się z sędzią. Ale Marianna nie lubi Polaków. ‘Tak, jest ich tu sporo’mówi, ma codziennie przynajmniej jedną grupę z Polski. ‘Ale są głośni, ciągle między sobą gadają i właściwie nie interesuje ich to, co ja mówię’, skarży się.


Staramy się poprawić opinię o Polakach i słuchamy bardzo pilnie jej wyjaśnień. Dla ugruntowania dobrej opinii dajemy jej na pożegnanie spory napiwek. Marianna dziękuje i oświadcza, że właśnie zaczęła lubieć Polaków. Odwraca się od nas i obejmuje następną wycieczkę; to Duńczycy, przypłynęli właśnie na ‘Freedom of the Seas’ do Castries i pytają, czemu tu tak potwornie śmierdzi….’To nie ja’ zapewnia Marianna i prowadzi Duńczyków w pobliże miejsca, gdzie przed pięcioma laty wpadł do bulgoczącej lawy David, który nigdy już nie będzie dziadkiem.

 

194 195
194 Z uwagą pochłaniamy każde słowo Marianny 195 Marianna teraz już lubi Polaków

 

Spoceni i lekko śmierdzący siarkowodorem wsiadamy do zimnej Toyoty Josepha, ubieramy się w nasze kurtki i swetry, a Jola owija się dodatkowo szalem, który wzięła ze sobą tak tylko, na rezerwę, tłumaczy, na przykład, gdyby trzeba było ponton dodatkowo do pomostu czymś przywiązać. Teraz się przydaje.


Joseph pozostaje tylko w swojej wykrochmalonej śnieżnobiałej koszuli. I jakoś mu nie jest zimno.

Jedziemy dalej do wodospadów i do ogrodu botanicznego.


Wodospady Diamond Falls znane są tutaj ze swoich leczniczych właściwości, woda wypływa prosto z wulkanu, jest ciepła i popielata.Nie szara, lecz popielata. Nie wiemy dokładnie dlaczego woda z wulkanu jest zdrowa i czy zawsze, to znaczy czy z każdego wulkanu woda jest zdrowa, bo może są wulkany, z których wypływa woda, która zupełnie nie jest zdrowa. Próbujemy się tego dowiedzieć w budce, w której sprzedawane są bilety. Pani kasjerka w odpowiedzi uśmiecha się uroczo i żąda 20EC, po 5 EC na głowę. Jest to odpowiedź w stylu niezapomnianego ‘Spieprzaj dziadu’, ale z zemsty nie opowiadamy kasjerce ani jednej ciekawej historyjki o turbulencjach życia politycznego IV Rzeczpospolitej. Niech cierpi.


Uważamy, że woda z akurat tego wulkanu jest zdrowa, bo inaczej kasjerka na pewno dopłacałaby każdemu klientowi, godzącemu się na wstęp.
Zadałem kiedyś podobne pytanie o wysokości dopłaty w budce sprzedającej bilety na dźwig. Miało się wejść wysoko do góry a potem skoczyć w dół. Bungy Jumping. Odpowiedź była podobna. Spieprzaj dziadu.


Chociaż, w życiu to różnie jest, często dopłacamy całkiem świadomie do czegoś, o czym wiemy, że jest dla nas niekorzystne. Zwykły papieros wystarczy. Albo bilet na stadion, gdzie dorośli mężczyźni uganiają się za piłką. A to się może, zwłaszcza po meczu, róznie skończyć.


Są też i ekstremalne przypadki. Stalin, mimo że wymordował miliony swoich zupełnie niewinnych rodaków, był przez swój naród kochany, nawet przez swoje ofiary, które niejednokrotnie, krótko przed nieuniknioną egzekucją wygłaszaly płomienne deklaracje na jego cześć. I to byly szczere deklaracje.


Teraz nazywa się takie zachowanie syndromem sztokholmskim.

 

196 197
196* Towarzysz
generalissimus Józef Stalin
197* Stalin w1908 roku, wtedy
jeszcze nie wiedział,
że jest Stalinem

 

Lato w 1934 i 1935 roku było wyjątkowo pogodne i urodzajne. Polscy rolnicy cieszyli się z udanych płodów, spichrze były pełne, a ogromne nadwyżki sprzedawano za granicę. Nie głodował nikt. Tylko niewiele kilometrów na wschód, za granicą, na Ukrainie, gdzie pogoda była równie dobra, a ziemie niemniej żyzne, miliony ludzi umierało. Nie od karabinu, bagnetu, czy noża. Z głodu. Po drugiej stronie granicy nikt o tym wtedy nic nie wiedział.

 

198 199
198*, 199* Ukraina w latach trzydziestych: bez komentarza

 

Zginęło wtedy, w ciągu niewielu lat, według różnych szacunków 10-12 milionów ludzi. Dokładnej liczby nikt nie zna. Bo i po co było liczyć? Życie człowieka było wtedy bardzo tanie.

 

200 201
200*, 201* Ukraina w latach trzydziestych: bez komentarza

 

Stalin, generalissimus i głównodowodzący Armią Czerwoną, większość głównych decyzji strategicznych podejmował osobiście. Własne straty nie liczyły sie przy tym zupełnie. Podczas spotkania w Teheranie, w 1943 roku omawiane były strategiczne operacje na frontach europejskich. Stalin domagał się ponownie od swoich sojuszników jak najszybszego otwarcia drugiego frontu, we Francji. Argumentów Churchilla, że w aktualnej sytuacji strategicznej narażałoby to aliantów na ogromne straty ludzkie zupełnie nie rozumiał. ‘Przecież to dobrze’ twierdził, ‘jeżeli armia się wykrwawi. Ci którzy przeżyją, zdobędą doświadczenie, a ubytki uzupełni się nowym zaciągiem’.


Nie sądzę, żeby gdziekolwiek były prowadzone analizy, ile kosztuje jedno życie. Ale nie chciałbym żyć w kraju, gdzie jest ono tanie. Zdecydowana większość aktualnych mieszkańców Ziemi mieszka właśnie w takich krajach.


W popielatej i bez wątpienia leczniczej wodzie w Soufrière można się zanurzyć, w specjalnych basenach, zaraz koło budki z biletami. W tych basenach, jak głosi duża tablica, przymocowana do palmy, zanurzała swoje szlachetne ciało również austriacka królowa Francji, Marie-Antoinette. Ta sama, której w wirach rewolucji francuskiej pewnego dnia tak dla przykładu ścięto głowę.


Jola próbuje się w jednym z takich basenów z popielatą wodą zanurzyć, ale zostaje natychmiast przepędzona przez czujną strażniczkę. Okazuje się, że potrzebny jest specjalny billet, do Diamond Baths, którego akurat nie mamy. Nasz jest do Diamond Falls.

 

202 203
202 Diamond Falls: Wodospad z popielatową wodą 203 Popielata woda płynie stąd do wanny

 

Specjalnego biletu natomiast nie potrzebujemy, żeby pójść na lody i na piwo. Przyjmują bilety banku karaibskiego. I lody i Pitony są wspaniale zimne i szybko zapominamy o dla nas niedostępnych basenach z popielatą wodą, w których zanurzała się Marie-Antoinette w swoich szczęśliwych czasach. Kiedy jeszcze miała głowę.


Marie-Antoinette jednak trudno zapomnieć. W ogrodzie botanicznym, który znajduje się zaraz obok wodospadów Diamond Falls odkrywamy nową tablicę poświęconą nieszczęsnej królowej. Nieszczęsnej nie tylko dlatego, że wbrew jej woli ucięto jej głowę. Całe jej życie na dworze francuskim, po ślubie z Ludwikiem XVI było trudne, Marie-Antoinette będąc Austriaczką nie czuła się w obcym jej środowisku dobrze. Na dworze francuskim nie była też specjalnie lubiana, była dla nich zawsze obcą Austriaczką, pogardliwie nazywaną L’Autrichienne , co można było łatwo zrozumieć jako ‘l’autre chienne’, czyli nic innego, jak ‚obca suka’.

 

204 205
204* Królowa Marie-Antoinette
        na dworze francuskim
205 Obywatelka Marie-Antoinette na szafocie
      francuskim

 

Z tablicy umieszczonej w ogrodzie botanicznym wynika, że to właśnie Marie-Antoinettte ten ogród sponsorowała i była tu częstym gościem. Było to w jednym z okresów, kiedy akurat St. Lucia należała do Francji, a nie do Anglii (zmieniało się to często, nie mniej niż czternaście razy wyspa przechodziła z rąk do rąk).

Wtedy mówiło się na wyspie po francusku i jeździło się po prawej stronie drogi, według przepisu wprowadzonego przez Napoleona krótko po tym jak Marie-Antoinette obcięto głowę. Przepis ten, jak zresztą wiele innych wprowadzony był z powodów wojskowych. Szybkie przemieszczanie dużych zespołów, często całych armii, typowe dla okresu wojen napoleońskich wymagało jasnych przepisów ruchu drogowego. I te wprowadził wtedy Napoleon.
Mimo tego wspaniałego pomysłu poniósł jednak klęskę pod Waterloo, bo zwycięskim Anglikom ich ta ulubiona lewa strona jaloś dziwnie nie przeszkadzała. Nie przeszkadza zresztą do tej pory. I tak też jest na St. Lucia, wszyscy jeżdżą po lewej stronie i mówią po angielsku.
Po czasach francuskich pozostały pomniki, tablice pamiątkowe i nazwy miejscowości: prawie wszystkie są francuskie.

W ogrodzie botanicznym oglądamy, jak to bywa w takich miejscach przeróżne rośliny o egzotycznych nazwach.

 

206 207
206 W ogrodzie botanicznym
Soufrière poznajemy różne
rośliny o trudnych do
zapamiętania nazwach
207* Banany, oryginalnie chińskie?


 

208 209
208, 209 Przed bananowym seminarium chcemy jeszcze oglądnąć to,
czego nie widzi się na straganie w Polsce

 

Ponownie dowiadujemy się od naszego przewodnika, że na St. Lucia uprawia się banany. I te banany są głównym produktem eksportowym wyspy. Od dochodów z eksportu bananów są wyższe jedynie dochody z turystów, takich jak my. Myślę, że jako czynnik dochodotwórczy (mierzony w osobodolarodniach i porównywany z bananotonami) jesteśmy dla St. Lucia tak jakoś na średnim poziomie, może nawet trochę powyżej, bo przecież nie mamy obiadów na transatlantyku i pilnie kupujemy banany i grapefruity od czekoladowych chłopców w ich kolorowych łódkach.
Dowiadujemy się również, że na wyspie uprawiane są tylko trzy rodzaje bananów, wszystkie o poetycznie brzmiących nazwach: Valery, Rohusta i ogromne Cavendish.

 

210 211
210, 211 Uczymy się historii o bananowej republice

 

Uprawę bananów rozpoczęto tutaj w 1516 roku, z sadzonek sprowadzonych z Azji południowo-wschodniej. I kto tu mówi, że globalizacja zaczęła się dopiero teraz?
Wtedy wyraźnie kopiowało się od Chińczyków, a nie odwrotnie.

Może niedługo wrócą te czasy. Już za dwa lata gospodarka chińska ma stać się drugą największą gospodarką światową; jeszcze za USA, ale na jak długo? Światowy kryzys ekonomiczny zdaje się Chińczykom mniej szkodzić, niż Amerykanom. Pewnie dlatego, że biedny, czy bezrobotny Chińczyk nie był tak bardzo namawiany do wzięcia kredytu na swój domek jednorodzinny, na który go nie było stać.

Ale komu to zawdzięczają: Konfucjuszowi, czy Mao?

 

212 213
212*, 213* Typowy Chińczyk jest taki jaki jest głównie dzięki Konfucjuszowi

 

Pełni wrażeń wracamy do Soufrière. Joseph zawozi nas do lokalnej restauracji, na nasze wyraźne życzenie do takiej typowej kreolskiej, do której chodzą tylko tubylcy.

Restauracja jest ulokowana na podwórku, pomiędzy dwoma opuszczonym barakami.
W lewym znajdowała się kiedyś składnica mydła, a w prawym warsztat rowerowy. Teraz wszystko nieczynne. Restauracja składa się z kilku długich nakrytych ceratą ław, część pod gołym niebem, a część pod prowizorycznym daszkiem z blachy falistej, co jest dobrym pomysłem, bo akurat zaczyna znowu padać.

Dania zamawia się przy wejściu, tam jest jednocześnie też kuchnia. Na dużym gazowym grillu miesza warzechą w dwóch ogromnych garnkach szefowa, przypominająca do złudzenia dobrą Nanny z ‘Przeminęło z wiatrem’. W jednym garnku gotuje się ryż, a w drugim różne części kurczaków. Szefowa pyta się, co zamawiamy, my po krótkim namyśle pokazujemy na garnek z ryżem i na garnek z kurczakami. Domyślam się, że szefowa ma często klientów, którzy pokazują tylko na garnek z ryżem. Dlatego pyta.

Danie smakuje znakomicie; jesteśmy zachwyceni.
Przy mocno zapełnionych stołach siedzą sami turyści, wszyscy jedzą ryż i kurczaki i piją Pitony.

Mówi się głównie po niemiecku. Czasami słychać też mniej czy bardziej udany angielski. To Niemcy, którzy jeszcze nie poznali, że ci z drugiej strony stołu są też z Niemiec. Więc męczą się po angielsku, dopóki się jednej, czy drugiej stronie jakieś niemieckie słowo nie wymknie.
Tubylców jakoś nie ma. Może wszyscy siedzą w jakiejś droższej knajpie, bo w tej taniej miejsc dla nich już nie ma.

Sami biedni turyści.

 

214 215
214* Tak się mieszka w Soufrière
215* Niedaleko stąd jest kurczakowa restauracja
dla biednych turystów

 

Płynąc z powrotem na jacht widzimy w oddali znajomą kiwającą się na falach żółto-zielono-czerwoną łódź Sylwestra. Ale już do nas nie podpływa, co nas specjalnie nie martwi.

Odwiązujemy się od bojki, stawiamy foka i bierzemy kurs na samą północ, 350°.
Płyniemy do Marigot Bay, do innego świata, do świata przepychu i luksusu.
Do miejsca, gdzie jak mówi nasz mądry przewodnik, prawdziwi żeglarze nie przypływają, jeżeli nie muszą.

My musimy, a przede wszystkim chcemy.


Do Marigot Bay dopływamy krótko przed zmierzchem.
Czeka na nas już łódka z ‘boat-boys’, mamy kupić od nich banany i grapefruity. Zamiast tego każemy się doprowadzić do wolnej bojki. Ale prosimy, żeby było jak najbliżej do centrum luksusowej dekadencji.

Cumujemy w samym środku zatoki. Z lewej strony jest kawałek plaży z pamiętną tablicą, że tu właśnie kręcono sceny do filmu ‘Dr Dolittle’ (okazuje się, że to było w 1967 roku), oraz przystań, z której dowozi się turystów hotelowych na drugą stronę, tam gdzie są dyskoteki, nocne kluby i luksusowe sklepy, gdzie można dostać wszystko, ale głównie kije do golfa.

Jest specjalny Shuttle Service w obie strony, do późnej nocy.
Na przystani można zamówić też wycieczkę objazdową po zatoczce, trwa to może tak z 5 minut najwyżej, bo zatoczka malutka. Ale może można objechać za jednym razem dwa razy.

 

216 217
216, 217* Wpływamy do Marigot Bay, przystani dla bogatych żeglarzy

 

Nie korzystamy z tej oferty i płyniemy pontonem na drugą stronę zatoki. Cumujemy przy pomoście Discovery, którego pilnuje, ubrana w ładny brązowy mundur pani strażniczka. Na mundurze wyraźnie widoczny jest emblemat z napisem Discovery.

Pani strażniczka jest bardzo miła i radzi nam, gdzie najlepiej linkę przywiązać i jak kłódkę przymocować, tak żeby dobrze trzymała. ‘Nie, żeby to było potrzebne’ uśmiecha się, ‘tutaj pilnuję ja. A poza tym, to przecież Discovery… kto by się odważył’? My za bardzo nie wiemy co to jest to Discovery, kojarzy się tylko z kanałem telewizyjnym, w którym pokazują różne filmiki o tym, jak się rozmnażają goryle, a jak pchły. Ale tu naukowców od goryli chyba nie spotkamy.

Napisy Discovery są wszędzie widoczne, czujemy się trochę, jak James Bond, który właśnie ląduje w posiadłości Dr No, na pobliskiej karaibskiej wyspie Crab Key. Ale tak naprawdę ta wyspa nie istnieje.

 

218 219
218*, 219* Przy pomoście przywiązuje się ponton, zaraz za pomostem zaczyna się królestwo Discovery

 

I tak, jak James Bond pewnie by postąpił, próbujemy najpierw wysłać kartki do naszych różnych znajomych i przyjaciół (głównie po to, żeby nam zazdrościli, że tu jesteśmy i trochę, żeby się cieszyli, że tu jesteśmy).

Wysłanie listów, czy kartek nie jest takie proste, bo w Marigot Bay skrzynki pocztowej nie ma. ‘Pewnie ukradli’, zgaduję, ale pani strażniczka kręci głową, że nie, że tu skrzynki nie potrzeba, bo przecież jest Discovery…i organizuje nam przez swoje kontakty służbowe i przez swój walkie-talkie “dojście” do głównej recepcji hotelowej (hotel też się nazywa, o dziwo, Discovery).


Dojście było w czasach pereelowskich bezcennym dobrem, walutą wymienialną, wartą nie mniej, niż te wszystkie dolary, czy dolarowe bony z Pewexu. Bez dojścia trudno było żyć, wielkie pieniądze też nie wystarczały. Trzeba było mieć dojście, żeby dostać jakąś porządną pracę, żeby dostać przydział na samochód, czy też wyjechać na wycieczkę zagraniczną do Bułgarii. Ale też w bardziej przyziemnych sprawach życia codziennego dojścia były potrzebne. Trzeba było znać panią z kiosku Ruchu, żeby ‘Trybunę Robotniczą’ odłożyła, i panią z mięsnego, i z piekarni. I naturalnię panią doktor z przychodni i panią magister z apteki.

Prawdziwe szaleństwo zaczęło się w okresie kartkowym; kiedy wartość dojść wzrosła z dnia na dzień wielokrotnie, a zawody, w których nie miało się dostępu do dóbr kartkowych przestały być interesujące.


Właściwie wszyscy w PRL-u zaczęli wtedy nagle potrzebować wszystkiego; nie tak naprawdę, ale wobec ciągłego niedostatku każdy starał się zgromadzić zapasy tych kartkowych produktów, co niedostatek oczywiście jeszcze pogłębiało.
Panowie-napełniacze na stacjach benzynowych stali się z dnia na dzień bogami, decydującymi o tym, czy dostaniemy kilka litrów benzyny poza kartkami, czy też nie. Wszyscy zakładali wtedy w garażach, czy w mieszkaniach własne zapasy benzyny w kanistrach (które nagle też stały się towarem deficytowym); powszechne stało się spuszczanie benzyny z baku, po to żeby zrobić miejsce na resztę ewentualnie nie wykorzystanej kartki. Do kanistra nie wolno było tankować, taki był przepis.

 

220 221
220* Luz na stacji przed benzyną
na kartki
221* CPN był monopolistą, nikt nie
wiedział, że może być więcej firm
sprzedających benzynę

 

W trudnych sytuacjach (tzn. wobec kompletnego braku dojścia przez kolegów, znajomych, kuzynkę, szwagra czy sąsiadkę) trzeba było mieć tupet.

Kiedyś, chyba to było pod koniec roku 1984 nie mieliśmy dość benzyny, żeby pojechać do hurtowni po wafle do lodów, więc groziła nam ruina finansowa. Jola w przypływie rozpaczy poszła do zupełnie jej nieznanych panów napełniaczy i oświadczyła, że potrzebuje benzynę-bez kartek. ‘Żaden problem’ oświadczył młody i przedsiębiorczy kierownik, ‘ale my potrzebujemy szynkę exportową. W puszkach, wie pani, Krakusa’. ‘Żaden problem’ stwierdziła z zimną krwią Jola, wróciła do domu i zaczęła się zastanawiać, skąd, do diabła, te Krakusy wziąć.

Okazja się zdarzyła, bo znajoma z branży jarzynowej znała kierowcę, wożącego, czasami dla specjalnych odbiorców: komitetów partyjnych, milicji czy wojska takie Krakusy. A sama potrzebowała meble kuchenne. My mieliśmy akurat takie, w garażu, jeszcze nierozpakowane, bo parę dni wcześniej rzucili meble kuchenne do sklepu w pobliżu piekarni, w której akurat staliśmy w kolejce po chleb. Wzięliśmy więc te meble (można było dostać po jednym komplecie na głowę, wszystkie takie same, żadne tam meble na wymiar, muszą pasować), mimo, że ich wcale nie potrzebowaliśmy i błogosławiliśmy potem własną przezorność.

 

222 223
222*, 223* Stanie w kolejkach miało też dobre strony:
nieznane gdzie indziej uczucie szczęścia z wystanej gazety, albo kilograma cukru

 

Handel wymienny mógł więc się odbyć. Okazało się to jednak nie takie proste¸ bo zaprzyjaźniony kierowca wożący Krakusy nie mógł, okazało się, sprzedać nam pojedynczej puszki, czy też kilku puszek, musieliśmy kupić cały transport. Tak, żeby kontrolerzy uwierzyli, że cała dostawa po prostu poszła gdzie indziej.

W transporcie, który został wymieniony na meble kuchenne bylo 35 puszek Krakusa; pojedyncza puszka miała zaś pięć kilogramów.


Po wymianie na benzynę w sowitych ilościach pozostało jeszcze dość na przeróżne inne wymiany. Kilka puszek pozostawiliśmy do własnego użytku.
Użytkowanie Krakusa było wprawdzie łatwiejsze, niż załatwienie dojścia do Krakusa, ale też nie takie proste. Nie były wtedy w Polsce znane wyrafinowane metody otwierania puszek, takie, żeby samotnie wychowująca matka mogła bez pomocy sąsiada puszkę otworzyć. Puszka była zrobina z solidnej, grubej blachy, na obwodzie był lekko wyfrezowany pasek służący do otwierania. Otwierało się tę puszkę specjalnym kluczem, który był przyspawany do dna.


Początek paska wsuwało się w szczelinę w kluczu i potem umiejętnie kręciło się tym kluczem tak, żeby oderwać pasek wzdłuż całego obwodu puszki. Pomysł świetny, ale nie udawało się nigdy takiej operacji doprowadzić do końca, w którymś momencie pasek nieuchronnie zsuwał się z klucza i urywał się, a palec lądował na ostrej jak brzytwa uciętej krawędzi puszki. Brudną robotę trzeba było kończyć kleszczami. A potem jeszcze plaster na palec. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek udało się taką puszkę bez kleszczy i bez plastra otworzyć.

 

224 225
224*, 225* Mięso sprzedawano bezpośrednio z ciężarówki, do Krakusów trzeba było mieć dojście

 

Poprzez te różne dojścia (często stosowane było także słowo “chody”), mimo, że teoretycznie zawsze wszystkiego brakowało, Polacy praktycznie jednak nigdy nie głodowali.


Idziemy więc, z kartkami w ręce długim drewnianym pomostem do hotelu Discovery. Przycumowane stoją ogromne jachty, przeważnie motorowe, zieje od nich przepychem, luksusem i żeglarską dekadencją. Ale są puste, nie ma na pokładzie dumnych właścicieli-milionerów, czy zachwyconych gości, nikt się tymi cackami i cudami techniki nie cieszy, stoją osamotnione jako symbol statusu w społeczeństwie osaczonym przez kult posiadania.

 

226 227
226*, 227* W marinie Marigot Bay: tylko jacht Abramowicza się tu nie mieści

 

’Może oni nawet nie pamiętają, że taki, czy inny jacht mają’ filozofuje smutno Waldek. Widzę po nim, jak myśli o tej swojej z trudem nabytej i utrzymywanej małej łódce, która mieszka na Zalewie Szczecińskim i każdego roku wiosną cieszy się, że przyjdzie pan, zajmie się nią i przez następne kilka miesięcy będzie czymś ważnym i sprawi samym swoim istnieniem wiele radości.


Ale być może właściciele-milionerzy siedzą wszyscy w hotelu Discovery, królującym nad zatoczką. Dobiega stamtąd dyskretna muzyka i z daleka już wyczuwalna woń banknotów dolarowych. Po drodze coraz więcej strażników w brązowych mundurach z emblematami Discovery. Są bardzo uprzejmi i przepuszczają nas dalej bez żadnych pytań.

 

228 229
228* Idziemy do hotelu Discovery

229* Tej bramy pilnuje strażnik Discovery; wpuszczani są
tylko poważni goście

 

Pewnie podobają im się nasze starannie niewyprasowane T-shirty i sfatygowane klapki. ‘Przecież tak właśnie ubrani chodzą najwięksi bogacze’ stwierdza Mariusz. Szukamy gorączkowo przykładów na poparcie tej dla nas bardzo wygodnej tezy. Na Billa Gatesa raczej nie wyglądamy, on chodzi przecież tylko w swetrze, nawet do wanny, Warren Buffet tylko w krawacie, a Chodorkowski przecież siedzi.

Zgadzamy się w końcu na pewne podobieństwo do Ingvara Kamprada (tego od Ikei). On nie siedzi, nie musi nawet na siłę odpoczywać w jakimś chalet w Gstaad (jak się kilka miesięcy później okaże, los taki spotka pewnego znanego reżysera filmowego, który dla Polaków jest Polakiem, a dla Francuzów Francuzem. Tak jak Chopin, czy Maria Curie-Skłodowska; tylko o Stalina jakoś się nikt nie bije). Kamprad żyje sobie skromnie i spokojnie nad Jeziorem Genewskim i jakoś wiąże koniec z końcem, jeździ starym rozpadającym się Volvo, a jeszcze chętniej autobusem z wyświechtaną aktówką, a w niej zapakowany termos i kanapki.


’Ale pewnie nas tu wszędzie wpuszczają, bo jesteśmy biali’ mówię, ‘to właściwie jest smutne’. ’Ale bardzo praktyczne’ ucina krótko Jola, ‘chodźmy dalej zamiast tak tu stać, bo jeszcze zaczną się zastanawiać’.


Główna restauracja Discovery w Marigot Bay nazywa się dumnie Boudreau Restaurant, po francusku, to robi dobre wrażenie na całym świecie, przynajmniej w przypadku restauracji. My lokujemy się w barze, na tarasie, z którego widać doskonale całą zatokę. Zamawiamy cztery ogromne Pitony, zimne i beczkowe i przyglądamy się pozostałym gościom. Wyglądają wszyscy tak raczej normalnie, podobnie jak my, tylko T-shirty mają wyprasowane. ‘Ot, biedota’ odwraca się ze wstrętem Waldek i zamawia następnego Pitona. Kelner pyta się, skąd jesteśmy, język wydaje mu się jakoś znajomy.


Dla uproszczenia rezygnujemy ze Szczecina i Katowic i próbujemy Kraków (bo może zna Andrzeja). Kelner cieszy się, też był w Szwecji kilka lat temu i bardzo mu się tam podobało. Zwłaszca stolica, Oslo.

 

230 231
230*, 231 Restauracja ze zmysłowym tarasem: Boudreau w kompleksie hotelowym Discovery

 

Najbardziej atrakcyjnym miejscem w hotelu Discovery nie jest jednak ani bar hotelowy, mimo zimnych Pitonów, mimo grzecznych biednych milionerów czy też atrakcyjnej mocno opalonej solistki o powłóczystym spojrzeniu, które hipnotyzuje nawet kota. Nie jest tym miejscem także recepcja hotelowa, w której rozpoznają w nas niedbałych milionerów i tak sumiennie się naszymi widokówkami zajmą, że nawet Jola w końcu nabierze zaufania i przestanie prorokować, że oni w tej recepcji pewnie zaraz znaczki nad parą z czajnika odkleją, a nasze kartki do kosza wyrzucą.


Nie, najpiękniejszym miejscem w hotelu Discovery są łazienki. Nie, żeby się nam nasze, na Marcello nie podobały. Ale te są całkiem inne. Do wysuszenia rąk służą starannie wyprasowane, pachnące i podgrzewane tkaninowe chusteczki, które po użyciu wrzuca się do marmurowego kosza na bieliznę. I wszystko za darmo. Idziemy więc, każdy z nas, po dwa razy. Chcemy się czasami czuć jak Ingvar Kamprad.

 

232 233
232, 233 Pełnia szczęścia: po zimnym Pitonie do łazienki

 

Szalony wieczór kończymy w barze Chateau Mygo, poza królestwem Discovery.
Chateau Mygo brzmi również bardzo francusko, chociaż jest od kilku już generacji prowadzony przez rodzinę imigrantów z Indii (tych właściwych, wschodnich, nie zachodnich West Indies).

 

234 235
234*, 235* Chateau Mygo w dzień prezentuje się trochę przeciętnie

 

Bar jest pełen, atmosfera swojska, powietrze drży od nieustających rytmów reggae, a czekoladową skórę ma nie tylko obsługa. Zostajemy tam długo, bo w barze obowiązuje na okrągło happy hour, (co nie tylko nam się szalenie podoba), zamawiając dwa piwa dostaje się cztery, zamawiając cztery osiem, a przy szesnastu dostaje się na stół trzydzieści dwa zimne Pitony.

 

236 237
236, 237 Wielu gości ma Pitony w obydwu rękach. Także niektórzy goście z Polski

 

Jola próbuje zamówić dla siebie pół butelki, ale takiej pozycji w cenniku nie ma.

 

238 239
238* Happy hour obowiązywało tylko na Pitony,
więc nie piliśmy cocktaili
239* Muzyka spontaniczna i radosna

 

Muzyka jest improwizowana, co chwilę zmieniają się gitarzyści, a zespoły formują się od nowa i grają tak, jakby się od dawna znali. Ci, którzy akurat nie grają (albo nie potrafią grać) zajmują się podstarzałymi białymi turystkami. One mają z emocji wypieki na twarzy i nadzieję w oczach. Chłopcy są wszyscy cool i jako profesjonaliści swoje emocje starannie ukrywają.


Czujemy, że wreszcie jesteśmy na tych prawdziwych Karaibach.

 

cdn...

 

*Źródło:
175: tripadvisor.de, 176: sailblogs.com, 177, 178: tripadvisor.de, 184: tripadvisor.de, 185: travelpod.com, 188: tripadvisor.de, 189: sailblogs.com, 196: eioba.pl, 197: smh.com.au, 198: thy-weapon-of-war.blogspot.com, 199: online.wsj.com, 200: snippits-and-slappits blogspot com, 201: irekw.internetdsl.pl, 204: movie-blog.org, 205: slideshine.de, 207: travel.webshots.com, 212: rumburak.friko.pl, 213: planet-wissen.de, 214: tripadvisor.de, 215: travelpod.com, 217: telegraph.co.uk, 218: worldmarineguide.com, 219: tripadvisor.de, 220: pap-witold rozmyslowicz, 221: offzone.pl, 222, 223, 224: republika, 225: imagevenue, 226: tripadvisor.de, 227: worldmarineguide.com, 228: picasaweb, 229: flickr.com, 230: tripadvisor.de, 234: flickr.com, 235, 238, 239: tripadvisor.de,

Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)
 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.