Cyrkiel, taki właśnie z jedną igłą i ołówkiem towarzaszył mi również wiernie przez cały czas studiów na Politechnice, do kreślenia szalenie ważnych projektów, trzeba było albo jakąś kratownicę wyliczyć, albo kawałek pompy narysować, albo też jakiś rurociąg zaprojektować. Rurociągi to nie była wtedy taka polityczna sprawa, jak teraz, o ropie mówiło się niewiele, zawsze była, dobra, radziecka, a my jej niewiele potrzebowaliśmy, bo jeździło sie przecież pociągiem, albo autobusem.
Wszystko zmieniło się, kiedy wprowadzono kartki na benzynę: 24 l miesięcznie na małego Fiata i 36 na dużego. Kartki wprowadzono nie dlatego, że naraz nagle zaczęło ropy brakować, lecz po to, żeby społeczeństwo wprowadzić w stan zagrożenia, zupełnie w stylu orwellowskim.
Jak wszyscy będą biegać za benzyną to przestaną interesować sie polityką i związkami zawodowymi.
Ale my w Polsce na szczęście nie przestaliśmy się interesować ani polityką ani zwłaszcza związkami zawodowymi.

 

151 152
151* Politechnika Śląska Wydział Mechaniczny
Energetyczny: można studiować bez specjalnych ołówków
152* Politechnika Lwowska:
        kuźnia kadr dla Gliwic

 


Jakoś nigdy nie chciało mi się kupować ołówków, takich profesjonalnych, o różnej twardości i wymagających nieustannego ostrzenia, więc całe studia używałem wyłącznie tego starego cyrkla, jako cyrkla i jako ołówka o każdej wymaganej twardości i co najważniejsze nie wymagającego żadnego ostrzenia.
Projekty, które odważnie wręczałem asystentowi po przeważnie całej nieprzespanej nocy kreślenia wyglądały zawsze trochę mniej profesjonalnie, niż te kolegów zawodowców (tzn. tych po Technikum, oni bardzo lubieli kreślić, co się tylko dało). Nie tylko z powodu tego cyrkla; moje miały zawsze ośle uszy, przeważnie wszystkie cztery: stół, na którym rysowałem był bowiem okrągły.


Ale na Politechnice Śląskiej nie miałem z tego powodu żadnych problemów, kształcono nas po to, żebyśmy dobry pomysł na serwetce potrafili narysować, a nie po to, żeby kreślić cudze pomysły ołówkami o różnej twardości.


Decyzja o studiowaniu na Politechnice Śląskiej w latach PRL-owskich nie była szczególnie oryginalna. Jeżeli chciało się w ogóle studiować, jeżeli miało się jakieś talenty w tym kierunku, jeżeli mieszkało się na Śląsku i jeżeli było się młodym mężczyzną to Gliwice były oczywistym wyborem.
Dodatkową motywacją do studiowania (oprócz oczywiście zdobycia pożądanego, zastępującego szlachecki tytułu akademickiego) była możliwość uniknięcia powszechnej służby wojskowej w Ludowym Wojsku Polskim, czyli, jak się mówiło wtedy, ‘pójścia do woja’ na co najmniej dwa lata.
Mimo, że wtedy żołnierze LWP nie jeździli na delegację do Afganistanu, Iraku i nawet nie do Wietnamu, nikt do woja iść nie chciał, byliśmy młodzieżą bardzo pacyfistyczną, wcale nie tak różną od naszych rówieśników na Zachodzie. Były oczywiście i różnice: nie znaliśmy narkotyków i wolno nam było nosić długie włosy dopiero po osiągnięciu pełnoletności.


Na Politechnice studiowało się w większości twarde, męskie kierunki: jak wydobywać węgiel, jak hartować stal, jak wybudować elektrownię, czy zaprojektować traktor (albo czołg). Dodajemy do tego obowiązkowe 2 lata języka rosyjskiego (w sumie od piątej klasy szkoły podstawowej było to bite 10 lat, jak niezły wyrok) oraz wkuwaną na pamięć (bo była taka nielogiczna) ekonomię polityczną socjalizmu.


Wychodzi jako rezultat modelowy obywatel państwa socjalistycznego, kraju robotników i chłopów (i inteligencji pracującej, co dodano nieco później). Taki człowiek nie z marmuru, nie z żelaza, to już przecież było, z czego więc? Z twardego, socjalistycznego plastiku produkowanego w bratnich krajach RWPG?


Na tych ‘twardych’ kierunkach (górnictwo, metalurgia, budowa maszyn, czy energetyka) studiowało się wyłącznie w męskim zowarzystwie. Nieliczne koleżanki na tych kierunkach kobiet za bardzo nie przypominały, na pierwszym roku na Wydziale Mechanicznym Energetycznym (nie wolno było wydziału nazwać Mechaniczno-Energetyczny) mieliśmy na 140 studentów męskich tylko 2 koleżanki, ale obie po technikum, więc się jako kobiety nie całkiem kwalifikowały. Mieliśmy również pięć koleżanek z wojującego wtedy jeszcze Wietnamu. Ale one już się zupełnie nie liczyły. Bo nikt z nas nie znał wietnamskiego.


Koleżanki po rocznym kursie językowym w Hanoi nauczyły się języka na tyle, żeby rozumieć, że nic nie rozumieją. Trochę było nam ich żal, bo były sympatyczne. Zwłaszcza Lin, miała warkoczyki i nieustanny uśmiech na twarzy. Lin, jak każda osoba z Wietnamu nosiła nazwisko Nguyen. Teraz Lin na pewno już ma dzieci, może i wnuki, no i pewnie jakiegoś męża. Który na pewno też nazywa się Nguyen. Więc Lin nazywa się teraz Nguyen-Nguyen.

 

153 154
153*, 154* Uczymy się polskiego

 

Próbowaliśmy kiedyś po wykładzie pójść z nimi większą grupą na piwo. Ale Lin pokręciła tylko smutno głową, nie mogą, zaraz po wykładach muszą wracać do akademika, tak zarządził opiekun grupy, pilnujący, żeby dziewczyny robiły to, co sobie życzy socjalistyczna ojczyzna: wykłady, a po wykładach nauka w akademiku. Taki oficer polityczny, nie lubieliśmy go.
Mimo tych wysiłków do drugiego roku nie dotrwała żadna.


Ale były na Politechnice i inne, miększe kierunki, jak architektura i inżynieria środowiska.
Miększe, bo owiane lekko ezoterycznym powiewem zupełnie nie socrealistycznej sztuki i fantazji (która jest potrzebna, żeby zaprojektować jakiś budynek, albo jego wnętrze), ale nie pasuje do sztandarowego plakatu narodu robotników i chłopów (on z młotem, ona z sierpem, potem on ciągle z młotem, ona już na traktorze).

 

155 156
155*, 156* Wobec braku wojny praca była walką

 

Te miększe kierunki były bardzo sympatyczne, bo studiowało na nich mnóstwo koleżanek. Prawdziwych koleżanek, z którymi można było o wielu rzeczach prorozmawiać, a nie tylko o frezowaniu kół zębatych. I to jeszcze najlepiej po wietnamsku.
Podejrzewaliśmy również, że na tych miększych kierunkach nie trzeba było tak wiele się uczyć, jak na kierunkach twardych. No bo trzeba było mieć czas na koleżanki.

 

157 158
157* Wydział Budownictwa i Architektury
        Politechniki Śląskiej
158* I na Wydziale Chemicznym studiowało
       dużo koleżanek

 

Twarde kierunki, zwłaszcza górnictwo i metalurgia, świetnie się nadawały do późnego kształcenia kadry prominentów partyjnych. Wielu z nich odkrywało w sobie będąc w kwiecie wieku, a często i później prawdziwą smykałkę do nauki. Prominenci partyjni postanawiali wtedy zostać magistrem inżynierem, czy też doktorem nauk technicznych. A ponieważ biedni czasu mieli niewele, musieli ciągle wygłaszać jakieś przemówienia, jeździć do Moskwy na zagraniczne wykłady, czy też brać udział w wiecach, na które spędzano często tysiące kolegów prominenta ( to znaczy studentów) uczelnia szła im na rękę i dyplom wysyłano po prostu do domu.


Warunkiem uzyskania dyplomu była jednak pozytywna opinia Podstawowej Organizacji Partyjnej, tzw. POP-u, nie mylić z adresem skrzynki nadawczej dla emaili.

Bo Partia (PZPR) działała oczywiście i na uczelni. Ale była to dziwna działalność. Komitety partyjne składały się z kadry naukowej, administracyjnej i studentów, szczególnie aktywnych politycznie i dobrych naukowo. Słabych studentów Partia nie brała. Ale brakowało na uczelni planów produkcyjnych, przekraczania zadań i okazji do wykazania się w walce przeciwko imperializmowi. Te sprawdzone metody mobilizacji mas członkowskich nie funkcjonowały w warunkach akademickich i członkostwo w Partii było w przypadku studentów wyjątkiem. Nie pomagało nawet to, że patronem  Politechniki był Wincenty Pstrowski, człowiek prawy, pracowity, no i członek partii.

 

159 160
159*, 160* Na patrona Politechniki Śląskiej wybrano człowieka bardzo pracowitego

 

Studenci zapisywali się chętniej do ZSP, organizacji mającej opinię względnie niezależnej od władz i organizującej życie studenckie, na uczelni, w akademiku, czy na wczasach.

Można było również należeć do ZMS-u, ale na to niewielu studentów miało ochotę; oprócz obowiązkowej walki ideologicznej tzeba było przy różnych okazjach paradować w białych koszulach i czerwonych krawatach. Nie był wtedy taki strój specjalnie ‘cool’ i trudno było czerwonym krawatem zaimponować koleżance-studentce.  Chyba, że i ona w takim chodziła.

 

161 162
161* Wzór dla towarzysza Pstrowskiego:
       
workaholic Stachanow
162* Kopalnia Pstrowski w Zabrzu:
       
nagroda za pracowitość; ale dopiero po śmierci

 

Na jeden z wieców, w katowickim Spodku, spędzono kiedyś tysiące przodujących studentów z całego Śląska i Zagłębia. Przywieziono nas autobusami do hali wiele godzin wcześniej, gdzie czekając na najwyższe władze partyjne i państwowe (jak wtedy należało mówić) trenowaliśmy spontaniczne  oklaski i spontaniczne ideologicznie poprawne okrzyki, którymi wybrańcy mieli podrywać do aplauzu całą wielotysięczną widownię. Miał przyjechać sam towarzysz Edward Gierek. Po długim czekaniu i obowiązkowym spóźnieniu (co było przez dygnitarzy powszechnie stosowane, ponieważ od razu definiowało hierarchię, czyli kto na kogo czeka) ktoś przy wejściu krzyknął ‘Przyjechał!’.


Cała sala wstrzymała z napięcia oddech.


Impreza była bardzo udana. Były długie przemówienia, spontaniczne oklaski, spontaniczne deklaracje wierności partii, I sekretarzowi, bratnim narodom Związku Radzieckiego i pozostałym krajom ludowo-demokratycznym i również Marksowi i Leninowi, mimo że oni już i wtedy już dawno nie żyli. Engels nie był wtedy już tak bardzo popularny, czasami mógł jeszcze pójść na pochód 1-majowy, jak już zabrakło Leninów, Marksów, czy Breżniewów. Wtedy wyciągało się Engelsa.


Kulminującym momentem uroczystości było wręczenie nagród przodującym w nauce studentom. Staliśmy na estradzie w nienagannym szeregu, towarzysz Gierek osobiście wręczał dyplomy i nagrody. Dostałem wtedy książkę pod tytułem ‘Polska’, było w niej mnóstwo zdjęć przedstawiających najpiękniejsze okolice i zabytki kraju. No i była dedykacja z własnoręcznym podpisem I sekretarza. Byłem bardzo przejęty.

 

163 164
163* W katowickim spodku organizowano dawniej
wiece partyjne, teraz organizuje się wystawy psów
164* Wszyscy pomagaliśmy
I sekretarzowi budować drugą Polskę

 

Burzliwe fale walki ideologicznej, poświęcenia dla idei i ojczyzny już dawno należą do przeszłości, teraz życie zrobiło się konkretniejsze, jest bardziej zwymiarowane. Nie ma w nas już romantyzmu tamtych lat. Tego udawanego romantyzmu, bo zdecydowana większość narodu polskiego tej dziwnej powojennej rzeczywistości nie zaakceptowała, odgrywaliśmy komedie jeden przed drugim.


A fale... są dzisiaj wzburzone na Morzu Karaibskim, obliczamy, że gdyby nam się ten wariant 52 mil morskich do Soufrière nie udał, na przykład gdyby niespodziewanie zapadła noc, albo zaczęło jeszcze bardziej wiać, mamy również wersję rezerwową, płyniemy wtedy do Vieux Fort, mało znanej miejscowości na samym południowym cyplu St. Lucia. Ale tak naprawdę nikt z nas nie ma na ten Vieux Fort ochoty, chcemy wracać do Soufrière i następnego dnia zwiedzać wyspę, Sylwester obiecał wszystko zorganizować.

 

165 166
165*, 166* Vieux Fort, następnego karaibskiego raju staramy się dzisiaj nie odwiedzić

 

O świcie pędzę do mariny pożegnać się z Ingą. Akurat drukuje się najświeższa prognoza pogody, wiatru ma być około 25-30 węzłów, a stan morza 5-6. ‘Ale dodajcie jeszcze tak z 5 węzłów’ mówi Inga, ‘oni zawsze trochę mniej podają, żeby turystów nie przestraszać...’.

‘Ale zaraz, co wy tu jeszcze robicie, przecież mieliście wyruszyć o świcie?’ Indze przypomina się nasza wczorajsza rozmowa. Nie daję się jednak sprowokować do niebezpiecznej dyskusji o polskim i niemieckim praktykowaniu świtu i zmieniam temat na jeden z tych dwóch, na których zawsze można polegać, tzn. na pogodę.

A drugi pewny temat? Oczywiście PC, który znowu się zawiesił, albo drukarka, która znowu nie chce drukować. Mimo, że drukarka Ingi dalej zawzięcie drukuje stosy papieru, wiem, że i temat drukarki by chwycił. Ale na coś się trzeba zdecydować. Zwłaszcza w rozmowie z kobietą.


Mamy doskonały wiatr i Marcello idzie do przodu jak burza. Robimy na pełnych żaglach jakieś 6-8 węzłów i w południe żegnamy St. Vincent and the Grenadines ze wszystkimi ich piratami, farmerami cannabis, bluesem, eltarnymi wysepkami i czekoladowymi chłopcami, którzy pływają tymi swoimi łódkami zaopatrując nas w towary, których nie potrzebujemy. A my kupujemy od nich te towary, bo i z tym handlem przeżyjemy. A oni bez tego handlu raczej nie.

Tak przynajmniej myślimy i rozmawiamy o Sylwestrze, który ma nas w Soufrière oczekiwać. Ten sam Sylwester, który taką drogą benzynę do swojej łódki kupuje. Ale myślimy o nim dobrze, myślimy, że on to potraktował jako zaliczkę na poczet przyszłych usług. Przecież jedziemy z nim na zwiedzanie wyspy.


Przyglądamy się, jak za rufą powoli niknie zamglony północny cypel St. Vincent. Będziemy go jeszcze jakieś dwie godziny widzieć, potem zniknie całkowicie i przez jakiś czas nie będzie z łódki widać żadnego lądu. Czujemy się wtedy jak prawdziwi nieustraszeni żeglarze w samym środku nieskończonego i nieobliczalnego oceanu.

To uczucie szybko mija, kiedy Waldek z dziobu krzyczy ‘Ląd, ląd przed nami!’.

I nieustraszonym żeglarzom robi się wtedy mimo wszystko cieplej na sercu. Mimo, że mamy nasz ciągle dobrze działający GPS i ląd widzimy na plotterze.
A jak to robili dawniej żeglarze, którzy nie mieli tych wszystkich pomocy i przeważnie nie wiedzieli dokąd płyną, taki Kolumb, na przykład, który wbrew popularnym opiniom podobno był jednak Szkotem, miał blond włosy, niebieskie oczy i nazywał się Pedro Scoto.
Bardzo wszyscy kochamy nasz GPS.

 

167 168
167, 168 Przed dziobem już St. Lucia. Joli kazaliśmy trzymać kurs na tęczę

 

Koło czwartej po południu zbliżamy się do znanej nam już zatoczki nad którą królują posępne Pitony (jeden duży, drugi mały). Na morzu, daleko od lądu polują na nas, jak zwykle, łódki, które chcą nam pomagać przy cumowaniu. Spodziewamy się Sylwestra, który jest w tym rejonie najchytrzejszy; poluje dalej od lądu niż wszyscy inni.


Ale tym razem pierwszy pojawia się, na żółto-zielonej łodzi, Shed. Shed rozumie, że jesteśmy umówieni z Sylwestrem i prosi, żeby go zapisać na listę rezerwową, na wszelki wypadek, gdyby Sylwester się nie pojawił.


Krótko po Shedzie przypływa Ben. Ben wygląda tak może na 12 lat i właściwie powinien być w szkole. Ale akurat ma wakacje. Ben prosi, żeby go zapisać na listę rezerwową, na drugiej pozycji, zaraz po Shedzie. Bo gdyby się Sylwester nie pojawił, a Shed też nie, to on, Ben ma do nas prawo. Notujemy więc Bena na trzecim miejscu.


Następnego, Billa, przepędza sam Sylwester, który nagle pojawia się, nie wiadomo skąd, na swojej żółto-czerwono-zielonej łodzi ze stukonnym silnikiem Yamaha. Bill znika, udając, że nigdy go tu nie było, a Sylwester przywiązuje nas do ostatniej wolnej bojki, na północnym brzegu zatoki. Tym razem rufy nie przywiązujemy do palmy. Pewnie dlatego, że na północnym brzegu palm nie ma.

 

169 170
169, 170* Wracamy do naszego ukochanego Soufrière

 

Pod pokładem lekka panika i nerwowe bieganie. Jola zostawiła w swojej kajucie lekko uchylone okienko sufitowe; pomimo, że szpara była niewielka, a okienko było cały czas zasłonięte leżącym na pokładzie pontonem, woda wlewała się przy dużych falach do środka.
Jola ma więc na dzisiejszą noc łóżko wodne i dobrze okąpaną komórkę, którą od tej chwili można stosować tylko jako atrapę.


Ta moda na atrapy telefonów komórkowych teraz minęła zupełnie, ale jakieś dziesięć lat temu to był wielki biznes. Teraz komórkę ma każdy, nawet dzieci w przedszkolu.
Szpanem jest teraz telefonu w ogóle nie mieć.

 

171 172
171*, 172* W tej zatoczce ratujemy telefon i materac

 

W czasie, kiedy załoga kambuzowa (Jola) próbuje suszarką do włosów ratować telefon i materac (akcję tę materac przeżył, a telefon nie) załoga pokładowa omawia z Sylwestrem szczegóły jutrzejszej wycieczki. Chcemy pojechać do wodospadów, do ogrodu botanicznego i do wulkanu, do samego krateru. Wszystkie te cuda są niedaleko Soufrière, które na tych atrakcjach właśnie opiera swoją turystyczną egzystencję.


Pertraktacje przerywa nagłe pojawienie się pontonu z groźnym napisem ‘Harbour Office’, Sylwester chowa się za burtą i udaje, że naprawia silnik, a urzędnik, bardzo srogi (nie próbujemy się nawet targować), kasuje od nas za postój 50 EC. Jesteśmy zachwyceni, że tak tanio, w porównaniu, na przykład, z Mustique.

Urzędnik majestatycznie odpływa, ostrzegając nas jeszcze przed ‘boat people’: ‘bo to wszystko nabieracze i drobne cwaniaczki’ i szykuje się do skasowania Norwega, który stanął zaraz za nami.

Zaraz ujawnia się zza burty Sylwester i wracamy do naszych pertraktacji; on proponuje nam wycieczkę za 150 EC od osoby. Normalnie ma to kosztować 180 EC, ‘but, you know i have a special price for my good friends, you know, a special discount, only for you, you know’.


W międzyczasie przypływa pomocnik Sylwestra z bułkami. Bułki są ze znanej już nam piekarni, tej, gdzie wszyscy mają czas, a pani ekspedientka sprzedaje tylko policzone bułki. Bułki są zapakowane, w torebkę z napisem twierdzącym, że należy z szacunkiem traktować zapakowane w nią produkty, jako że pochodzą bezpośrednio od Boga. Sylwester chyba tego napisu nie przeczytał, a prawie na pewno nie zna siódmego przykazania (tego o okradaniu bliźnich), gdyż żąda za te cztery bułki 20 dolarów (amerykańskich).


Ponieważ znamy normalną cenę (jakieś 7 EC) dajemy mu 20 EC i uczymy tego siódmego przykazania w praktycznej, karaibskiej wersji: ‘Nie okradaj bliźniego swego, nawet jeśli ma białą skórę i mieszka w domu pod żaglami’.
Przerywamy też pertraktacje w sprawie wycieczki, bo Mariusz zaczyna się zastanawiać, czy nasz przyjaciel Sylwester nie chce nas przypadkiem nabrać…

 

173 174
173* Rybacy w Soufrière przywożą też drogie bułki… 174*·· ...z Bakery, albo z supermarketu

 

Sylwester odpływa, a my z desperacją dalej próbujemy suszyć rozmaite przedmioty zalane wodą w kabinie. Jola stwierdza ze zdumieniem, że nic tu, mimo wysokich temperatur, nie chce schnąć. To przez tę sól w wodzie morskiej, ponieważ sol jest higroskopijna, ciągle wchłania wilgoć z powietrza.


I ten nasz T-shirt pozostaje ciągle wilgotny. Wspaniały pomysł na produkcję koszulek dla sportowców, na przykład kolarzy, ciągle mokra koszulka będzie ich doskonale chłodziła. Liczymy już zyski z szybko uruchomionej produkcji na globalnym rynku, kiedy ktoś stwierdza, że skorą oni się i tak pocą, to może wchłaniania tej dodatkowej wilgotności z powietrza tak specjalnie już nie potrzebują.


Więc może będziemy te koszulki produkować dla ludzi, którzy się nie pocą…’Tak, dla tych, co chętnie chodzą w mokrych łachach’ zamyka twórczą męską dyskusję nasz praktyczny II oficer.


Otwieramy wobec tego butelkę białego wina, zapasy alkoholu topnieją nam przez to z 1,5 l do 0,75 l, co musimy sobie dobrze zapamiętać do deklaracji celnej na St. Lucia.


To wino nam ze stanu jakoś nie schodzi, zakupione na Martynice w niezapomnianym Edzie cztery butelki ciągle jeszcze wystarczają. Nie dlatego, żebyśmy jakąś szczególną niechęć do alkoholu wykazywali. Ale chyba padliśmy ofiarą starej żeglarskiej zasady, że jeżeli masz do wyboru małą ilość dobrego alkoholu, albo dużą ilość podłego, wybierz zawsze podły alkohol.


My wybraliśmy małą ilość podłego alkoholu i nawet z tym nie dajemy sobie rady.
Tacy z nas żeglarze.

 

cdn...

 

*Źródło: 
151: photoblog.pl, 152: lwow.com.pl, 153: kontynent-warszawa, 154: miedzykulturowa.org.pl, 155: kontrowersje.net, 156: marienburg.pl, 157, 158: Wikipedia, 159: biuletyn.polsl.pl, 160: chronologia.pl, 161: wiadomosci.dziennik.pl, 162: geniusloci.free.ngo.pl, 163: forumgkw24.pl, 164: dziennik.zachodni.pl, 165: destination360.com, 166: flickr.com, 170: destination360.com, 171: tripadvisor.de, 172: sailblogs.com, 173: telegraph.co.uk, 174: bizick.com

 

Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)
 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.