Wypływamy o świcie, zaraz po dziesiątej. Cyrila na szczęście ani śladu, pewnie zabalował wczoraj długo na tym bluesie u Bazylego.
Wracamy na St. Vincent, na wyspę, której należy unikać, jak wszyscy twierdzą. Dopiero później dowiemy się, że St. Vincent to największe lokalne centrum uprawy i handlu marihuaną. Jak również bardzo popularne centrum finansowe, wyspecjalizowane w praniu pieniędzy i figurujące na wszelkich możliwych czarnych czy szarych listach światowej finansjery.


Ale o tym wszystkim wtedy jeszcze nie wiemy, kierując dziób Marcella na północ. Wiemy tylko, że tam czasami kradną i czasami odwiązują w nocy jacht od bojki. Ale tylko wtedy, jak się zdenerwują. ‘Nam się w każdym razie u tych piratów w Walliabou nic nie stało, było nawet fajnie, więc płyniemy’ ucina dyskusje Mariusz i luzuje trochę foka.


Więc płyniemy, tym razem do Kingstown, stolicy wyspy na samym południowym cyplu. Niedaleko Kingstown jest marina Blue Lagoon, polecana jako jedyne miejsce, gdzie można zostawić jacht na kilka godzin bez wachty na pokładzie.
Do Kingstown musimy dotrzeć z powodu lotniska.

 

133 134
133*, 134* Marina Blue Lagoon: malownicza i bardzo płytka

 

Dzisiaj upływa pierwszy tydzień naszej wyprawy, połowę rejsu mamy za sobą. Nasza czteroosobowa załoga okrzepła i stała się zgranym teamem.
Mimo, że jesteśmy wszyscy tacy różni. I tak niewiele się do tej pory znaliśmy. Oprócz Mariusza i mnie: my byliśmy już razem na wielu rejsach i wiemy, że możemy zawsze na sobie polegać.


Mariusz jest tym rozważnym, spokojnym i zawsze skłonnym do kompromisu żeglarzem z dużym doświadczeniem, tak jakby już od kołyski. Po pierwszych dwóch dniach rejsu Jola oświadczyła spontanicznie ‘ Z Tobą to ja nawet na koniec świata pożegluję!’ Biorąc pod uwagę, że na końcu świata już jesteśmy, nie wiem co o takiej deklaracji sądzić.
Widzę, jak poważnie się Mariusz do tego rejsu przygotował, jeszcze w domu. I każdego wieczoru studiujemy mapy, dyskutujemy i przygotowujemy plany na następny dzień.


I jakoś docieramy zawsze bez groźnych przygód do celu.
Nawet, jeśli jest to inny cel, niż zaplanowany. W końcu nikt nie może o nas powiedzieć, że brakuje nam elastyczności!

 

Waldek jest całkiem inny. Jest z nas wszystkich najstarszy i ma najwięcej siwych włosów w brodzie, chociaż i moja broda ma ich dostatek. Natomiast ani Mariusz, ani Jola siwych włosów w brodzie jeszcze nie mają. Jak dorosną też będą mieli.


Waldek żegluje od bardzo dawna, zaczynał karierę marynarską na trawlerze-przetwórni; nie własnym, lecz należącym, jak prawie wszystko wtedy do całego społeczeństwa, czyli właściwie do nikogo. Bo czy robotnik w fabryce, albo urzędnik w biurze mógł się czuć właścicielem trawlera-przetwórni? Ale nawet wróg klasowy (czyli osoba posiadająca środki produkcji, które nie należały do wszystkich, lecz wyłącznie do tej osoby), czy też jakiś kieszonkowiec, oni też byli waścicielami trawlera Waldka. Chyba, że byli akurat pozbawieni praw obywatelskich przez odpowiedni sąd PRL-u. Była to wtedy bardzo popularna kara, sędziowie orzekali ją chętnie, zawsze w kombinacji z odsiadką w więzieniu w stosunku do groźnych przestępców politycznych, gospodarczych czy też szpiegów. Dotkliwość tej kary była spora, w czasie pobytu w więzieniu nieszczęsny skazany nie mógł zostać wybrany, ani do Sejmu, ani do żadnego innego gremium obywatelskiego, nawet nie do Kolegium Orzekajacego. I nie mógł sam też nikogo wybierać. Ale prawdopodobnie najbardziej martwiło skazańców to, że w czasie pozbawienia praw obywatelskich nie byli właścicielami trawlera Waldka.

 

135 136
135*, 136* Takimi trawlerami poluje się na ryby

 

Tym trawlerem Waldek zwiedził cały świat. A przynajmniej te najbardziej atrakcyjne jego regiony. Atrakcyjne niekoniecznie dla Waldka, lecz dla ryb, czyli północny Pacyfik i południowy Atlantyk, Grenlandia i Antarktyda, Przylądek Horn i Falklandy. Na Karaibach się nie łowiło.


Teraz Waldek ma własną łódkę, pływa po jeziorze Dąbskim i po Bałtyku, na przykład na piwo do duńskiego Bornholmu. Że piwo tam najlepsze, może cała elita polskich żeglarzy bałtyckich potwierdzić, wszyscy pływają na Bornholm, to ze Świnoujścia jakieś 75 mil, a z Kołobrzegu jeszcze trochę bliżej.


Waldek, z całym swoim doświadczeniem żeglarskim ma naturę szwoleżerską i kawalerską fantazję. Widzę, jak go czasami kusi, żeby więcej żagla postawić, czy ryzykowniejszy kurs wybrać. Ale Waldek jest również człowiekiem kompromisu i nie mamy nigdy problemu z uzgodnieniem wspólnej decyzji.


Dzięki Waldkowi poznajemy też kulisy prowadzenia biznesu budowlano-komunikacyjnego w Polsce. Waldek, mimo, że na urlopie, nie rozstał się nigdy z pracą. Biega cały dzień po pokładzie z Bluetoothem w uchu i zarządza firmą. My zarządzamy też, bierzemy solidarnie udział w dyskusjach i proponujemy czasami oryginalne rozwiązania. Akurat jest awaria anteny GSM zamocowanej na szczycie 70-metrowego rozgrzanego komina elektrociepłowni (w Polsce, musimy ciągle sobie przypominać, styczeń nie jest najgorętszym miesiącem). Waldek chciałby tę elektrociepłownię najchętniej wyłączyć, spokojnie wejść na komin i antenę naprawić, w końcu działające telefony komórkowe są ważniejsze, niż ciepłe kaloryfery, w Bułgarii też akurat nie mają rosyjskiego gazu i też jakoś wytrzymują, argumentuje. Pozostały kolektyw Marcella jednogłośnie proponuje wysłać mechanika na lotni i antenę z powietrza zreperować. Waldek ucieka od nas pod pokład i dalsze decyzje podejmuje niekoleżeńsko sam.


Nawet nam poźniej nie mówi, czy załatwił w końcu tę lotnię, czy nie.

 

137 138
137, 138 Nasz I oficer jest workaholikem

 

Podziwiam Jolę, jak szybko się do naszego, męskiego towarzystwa przyzwyczaiła. I nie poznaję jej naraz zgodliwego, kompromisowego charakteru. Bo w domu to raczej dyktatura...jak w Seksmisji.


Jola się świetnie na wodzie czuje i bardzo jej się taki wędrowny styl życia podoba, każda noc w innej zatoczce, pod inną palmą.
Chociaż prawdziwe żeglarstwo (tzn. nieustanne ciągnięcie za różne kolorowe sznurki) tak specjalnie jej nie fascynuje, bardzo podobają się jej motorówki (dużo mniej sznurków). Przy różnych napotkanych wypasionych łodziach (zwłaszcza, jeśli mają duży telewizor LCD na pokładzie) robi cielęce oczy i zaczyna się głośno zastanawiać, jak długo trzebaby na takie cudo oszczędzać. Nasza męska część załogi odnosi się do takich aluzji niechętnie. Bo spróbuj czymś takim przepłynąć Atlantyk!


Jola również chętnie przejęła większość obowiązków kuchennych, krząta się w kambuzie, gotuje, sprząta i pomywa. My staramy się jej czasem pomagać (oprócz Waldka, który telefonuje. Ale w końcu on jest w pracy, a nie na wakacjach).


I wysyłamy ją na pokład do klarowania lin (to drugi podstawowy element prawdziwego żeglarstwa, to nieustanne zwijanie lin, po to tylko, żeby je przy następnym manewrze, tak na przykład za dwie minuty gorączkowo rozwijać).


Jola przeważnie broni się jak może i żąda oddelegowania jednak do pomywania.
Ale nie zawsze jest to możliwe. Przy bardziej skomplikowanych manewrach (na przykład część męskiej załogi zaczyna stawiać grota, a pozostała część postanawia go zwijać) potrzebna jest każda para rąk. Najczęściej deleguje wtedy Mariusz Jolę do steru. Nam w trójkę to pasuje, czujemy się, jeszcze bardziej, jak silni mężczyźni i krzyczymy wszyscy w jej kierunku różne sprzeczne komendy: ‘Pod wiatr stawiaj, pod wiatr, to znaczy odpadaj. Bardziej w lewo, no jeszcze, śmiało, to znaczy właściwie w prawo. Patrz na kurs , na kompas, musisz być zawsze w zielonym zakresie, no mówię w czerwonym…Co nie ma kolorów na kompasie? Na wiatromierz się patrz, nie na kompas przecież…’


A Jola biedna ma łzy w oczach.

 

139 140
139, 140 Szczęśliwe momenty: nikt do II oficera akurat nic nie krzyczy

 

To sterowanie też sobie trochę inaczej wyobrażała. Przecież chce jechać prosto, normalnie trzyma się kierownicę w jednym położeniu i auto jedzie prosto. A tu bezustannie trzeba tym sterem kręcić, a to też nie takie łatwe, ‘czy oni serwa nie znają’, dziwi się.
Ale stanie za sterem ma też jedną poważną zaletę, można się go trzymać, co przy większej fali jest nie do pogardzenia, bo nie wylatuje się tak łatwo za burtę.


Ja jestem bardzo dumny z tego, że Jola, mimo tych łez i tej walki ze sterem bez komendy steru jednak nie puszcza i pozostaje jak długo trzeba na posterunku.
Nie tak, jak nasz niezapomniany Jasiu Queens...podczas któregoś kolejnego męskiego rejsu w Chorwacji stał Jasiu za sterem, a my wszyscy mocowaliśmy się z grotem i fokiem. W pewnym momencie dzwoni u Jasia komórka, on puszcza ster, łódka robi co chce, a Jasiu oparty o reling spokojnie rozmawia z klientem. ‘No bo okna chciał u mnie kupić’ tłumaczył się później.


Cała dzisiejsza trasa, z Mustique do Kingstown to otwarty Atlantyk, nie jesteśmy zasłonięci żadną większą wyspą. Stan morza chyba 7, a fale są wielkie jak kamienice. Po początkowym entuzjaźmie i pełnych żaglach szybko decydujemy się foka zrefować do połowy (nawet Waldek jest za tym). O grocie nawet nie myślimy, już dawno zwinięty. Przy wietrze 30-40 węzłów (wieje półwiatr, równo od wschodu) robimy mimo zrefowanych żagli i tak te siedem do ośmiu węzłów.


‘To jeszcze nic’, mówię jak stary marynarz, ‘jak my wtedy z Joranem w Chorwacji przy 1/3 foka rwaliśmy 13 węzłów, to była dopiero jazda, kobiety i dzieci zamknięte pod pokładem odmawiały ostatnie modlitwy, te niewierzące zaczynały wierzyć w Boga, te wierzące wątpiły w swoją wiarę, a my, mężczyźni, w trójkę, pozapinani szelkami do relingów, walczyliśmy z nieokiełznanym żywiołem’.


Jola, zaklinowana w kambuzie przy użyciu wszystkich dostępnych części ciała pomiędzy kanapą i kuchenką gazową telefonowała-po raz ostatni-do córki. Martyna akurat nie odbierała, więc zostawiła wiadomość ‘Córeczko, jest piątek, godzina 15:50, jeszcze żyjemy. Ale nie wiem, jak długo jeszcze. Pamiętaj, że cię bardzo kochaliśmy. I będziemy cię zawsze kochać, nawet jak już nas na tym świecie nie będzie’.


My na pokładzie nie mieliśmy o tej dramaturgii podpokładowej zielonego pojęcia, byliśmy mocno zajęci wyławianiem naszego koła ratunkowego, które któraś z fal zmyła z pokładu. Po bitej godzinie koło było znowu na pokładzie, a my otworzyliśmy po Tyskim, w nagrodę.


Córka, śmiertelnie przerażona, błagała o wiadomość (w przypadku, gdybyśmy jednak przeżyli). My przeżyliśmy, pech chciał, że komórka po tej ostatniej wiadomości zaraz się rozładowała, a przez cały następny dzień jakoś nie udało się nam jej naładować.
Córka nam tego do końca życia nie wybaczy.


Mariusz ustawia profesjonalnie wachty; każdy z nas ma prawo stać ½ godziny przy sterze. W pozostałym czasie wegetuje się jakoś, przy czym główną ambicją jest utrzymanie się na pokładzie.
Zmiana przy sterze, to przy tej fali skomplikowana operacja, na szczęście Marcello ma dwa koła sterowe.


Po czterech godzinach żeglowania morze wreszcie się trochę uspokaja, jesteśmy zasłonięci południowo-wschodnim cyplem wyspy St. Vincent.
Wchodzimy, pełni strachu (głębokościomierz pokazuje tylko 1 metr wody pod kilem) do mariny Blue Lagoon, po tygodniu żeglowania wreszcie do skrawka cywilizacji. Bo marina to miejsce, gdzie można podłączyć prąd, natankować wodę (bez ameb i pierwotniaków) i gdzie ewentualnie są działające toalety i prysznice.


Te toalety i prysznice, o których marzymy to takie, w których można stać w wyprostowanej pozycji, nawet jeśli się ma wzrost powyżej 163 cm, można się obrócić, a nawet podrapać się lewą ręką za prawym uchem. Tego wszystkiego w toalecie Marcella (która jest jednocześnie kabiną prysznicową, taki odlew plastikowy, przypomina kabinę w Jumbo-Jecie albo w hotelu Formula 1), zrobić nie można. Próbowaliśmy. No a przede wszystkim nie można brać prysznica, jeżeli nie ma wody. A woda właśnie godzinę temu definitywnie się skończyła. Rozważaliśmy już koncepcje prysznicowania się wodą mineralną z Eda (co to byłaby za wspaniała reklama dla Eda, dla wody, dla Francji wreszcie), ale na szczęście pojawił się ląd na horyzoncie. Genialny timing.

 

141 142
141, 142 Marina Blue Lagoon: przyczółek cywilizacji

 

W recepcji mariny Blue Lagoon króluje Inga, drobna zwinna blondynka, która próbuje wszystkich żeglarzy jednocześnie obsłużyć, tak żeby nikt nie był niezadowolony. My (akurat przypłynęły jeszcze dwa jachty francuskie z Martyniki) doceniamy jej starania i jesteśmy zadowoleni.


Inga mówi dobrze po angielsku i jeszcze lepiej po niemiecku, może dlatego, że jest Niemką i pochodzi z Kolonii. W Kolonii mówi się dobrze po niemiecku, klasycznie, nie tak bardzo w tych różnych dialektach, których w Niemczech jest pełno, zwłaszcza w południowych.


Inga przyjechała, nie właściwie przypłynęła do St. Vincent pięć lat temu, razem ze swoim mężem, Horstem na pokładzie własnego 45-stopowego dwumasztowego jachtu. W trakcie podróży Horst najczęściej palił fajkę i sterował, a Inga biegała po pokładzie i trymowała żagle. Ale ponieważ Inga bardzo lubi zajmować się żaglami, stawiać, wybierać, luzować, więc nie było problemu. Chociaż Horst nigdy nie był zadowolony i zawsze musiał coś poprawić. Ale to już tak jest, jadąc samochodem żona, czy przyjaciółka też jest nieustannie krytykowana przez męża. I najczęściej słusznie. Chyba najbardziej harmonijne są pary, które jeżdżą wyłącznie autobusem. Albo rowerem.


W trakcie swojej podróży dookoła świata Inga i Horst zatrzymali się na kilka dni, jak sądzili, na Karaibach, żeby odpocząć po nudnej trzytygodniowej zegludze przez Atlantyk. Na St.Vincent im się spodobało i zostali do dzisiaj. Dostali pracę w marinie jako agenci Sunsail (Sunsail to największa firma na świecie czarterująca jachty), mieszkanie służbowe z basenem i z beżowym psem, który ma im w tym wszystkim pomagać.


Mariusz z Waldkiem tankują z zachwytem wodę, jest jej pełno, jest zimna i nie widać, żeby coś się w niej ruszało. Jola idzie sprawdzić prysznice, a ja w międzyczasie wypytuję Ingę, czy nie tęskni za Kolonią, za katedrą, za listopadową mgłą i przymrozkami, kiedy drogi robią się niespodziewanie śliskie, a każda jazda samochodem staje się przygodą.


Inga jednak nie tęskni za Europą i nie planuje powrotu. Czuję, że to chyba nie tylko z powodu mgły i przymrozków. Ale nie pytam dalej.
Na pomoście mariny, na dużym drewnianym krześle siedzi Michael i pyta się, skąd przypłynęliśmy i jak nam się w Blue Lagoon podoba. Michael ma mnóstwo dreadlocków, właściwą czapkę na głowie (rastafari) i żółty T-shirt z podobizną Boba Marleya skrzyżowanego z Che Guevara i chyba jeszcze ze szczyptą Fidela też. Udana krzyżówka. Michael porusza się w takt muzyki, której nie słychać. Z uszu zwisają mu dwa białe druty.
Pokazuje mi z dumą jacht Ingi i Horsta, zaparkowany zaraz z przodu, na pierwszym miejscu w marinie. Michael bardzo lubi i ceni Ingę. I bardzo lubi opowiadać.


O Indze i Horście opowiada mi następującą historię.
Inga z Horstem prowadzili spokojne życie w typowym dla niemieckiej średniej klasy dostatku. Ona była buchalterką w domu towarowym, a on kierownikiem oddziału w banku. Ich jedyny syn, Marcel, studiował ekonomię na uniwersytecie, interesował się wszystkim, czym młodzi ludzie w Niemczech się normalnie interesują (to znaczy dziewczynami i Bundesligą), uprawiał sport (szachy i bobsleje, a w lecie jeździł też na rowerze) i był prawdopodobnie ideałem zięcia dla rodziców wielu panien na wydaniu w okolicy. Rodzice, Inga i Horst byli z niego dumni. Chociaż co to znaczy, rodzice są zawsze dumni ze swoich dzieci, bo przez to są z samych siebie też dumni. A nie ma silniejszego uczucia, niż miłość do siebie samego. Oczywiście z wyłączeniem Papieża i matki Teresy.


Wszystko skończyło się pewnego chłodnego marcowego poranka w roku 2004.
Marcel studiował wtedy, w ramach wymiany studenckiej jeden semestr na uniwersytecie w Madrycie. Pojechał tam, żeby studiować bankowość ( to były czasy, kiedy milionowe premie dla menagerów bankowych nikogo jeszcze nie oburzały, bo specjalnie nikt o tym nie wiedział, więc zawód bankowca nie budził takiej powszechnej odrazy, jak dzisiaj), chciał globalizować świat, niwelować różnice między bogatą północą i biednym południem i udzielać mikrokredytów dla wszystkich potrzebujących. Uzdrawiać świat, za pomocą najskuteczniejszej broni stworzonej przez człowieka, czyli pieniędzy. Marcel myślał tak, jak powinno się myśleć i postępować w wieku dwudziestu dwóch lat. Potem myśli się trochę mniej o takich rzeczach: są inne priorytety: żona, dziecko, pies. No i trawnik.


Pierwsza dowiedziała się Inga, mówiły o tym koleżanki w biurze. Pobiegła do gabinetu dyrektora, poprosiła o włączenie telewizora i z rosnącym przerażeniem wpatrywała się w ekran przynoszący ciągle nowe sceny grozy.
Potem były już tylko telefony, liczne, rozpaczliwe, podtrzymujące czasami wątłą nić nadzieji, po to tylko, aby w końcu i tę ostatnią nadzieję zniszczyć.
Lot do Madrytu wszystko zakończył; przyszła znienawidzona pewność. I wiele bezsennych nocy. I ta chęć skończenia ze wszystkim.
Nie byli w stanie dalej żyć, jakby się nic nie stało.


Ze sprzedaży domu (razem z meblami w salonie i Mercedesem w garażu) kupili okazyjny dwumasztowy jacht, a resztę odłożyli, żeby na kilka następnych lat skromnego życia wystarczyło.
Wyruszyli w podróż, z której nie chcą wrócić.


Po zatankowaniu wody i sprawdzeniu prysznicy (są!) prosimy Ingę o zamówienie taksówki na lotnisko. Inga rozumie o co chodzi, wszyscy żeglarze tak robią, jadą na lotnisko, żeby odmeldować jacht i załogę.


My chcemy również zwiedzić Kingstown, stolicę St. Vincent. Po tygodniu żeglowania w mało zaludnionych terenach jesteśmy wygłodniali zgiełku, tłumów, zwiedzania jakiś kościołów, bezsensownego targowania się na targu, korków na skrzyżowaniu i zapachu spalin. Chcemy również iść do Ogrodu Botanicznego, głównie po to, żeby zobaczyć ogromne drzewa chlebowe, które, jak mówi nasz mądry przewodnik, wyhodowano z sadzonek, które przywiózł kapitan Bligh z Tahiti na pokładzie Bounty.


’To zupełnie nie ma sensu’ orzeka spokojnie Inga, ‘w Kingstown nie ma nic do zwiedzania. A poza tym jest niedziela i wszystko zamknięte. Nawet kawiarnie. Przyjedźcie z powrotem i idźcie się kąpać do basenu. Nie będzie tam nikogo. Tylko pies’.
Chytrze zgadzamy się z jej opinią i knujemy tajne zwiedzanie Kingstown, tak żeby ona nie wiedziała.
Ładujemy się do białej Toyoty Desmonda. On nas zawiezie do miasta. I on nam wszystkie cuda w Kingstown pokaże.
Jola cieszy się na psa.


Desmond zawozi nas na razie na lotnisko. Tam wypełniamy następne formularze, podajemy zgodnie z prawdą (bo a nuż czekoladowa urzędniczka w śnieżnobiałym uniformie zechce wsiąść z nami do Toyoty Desmonda i sama sprawdzić), że mamy na pokładzie 1,5 l wina (te 0,75 l, które ubyło od ostatniej deklaracji w Walliabou Bay wypiliśmy w Bequia, solidaryzując się z naszymi sąsiadami Austriakami, którzy mieli na pokładzie wielką party).

Po pół godzinie i zapłaceniu 100 EC jesteśmy oficjalnie wymeldowani z państwa St. Vincent and the Grenadines. Czujemy się tak trochę, jakby nas już tam nie było, choć do opuszczenia wód terytorialnych mamy jeszcze całe 24 godziny czasu.

 

143 144
143*, 144* Kingstown Airport: Mekka dla żeglarzy

 

Prosimy więc Desmonda, żeby nas zawiózł do centrum Kingstown, tam gdzie tętni życie, a tłumów nie brak. Najpierw chcemy iść na lody. Tego na pokładzie Marcello nie mamy, jako że nasza lodówka działa w systemie ‘Frigo’, jak orzekł nasz fachowiec w Le Marin (ten od łatki). System Frigo polega na tym, że lodówka działa tylko przy włączonym silniku. Prawdziwi żeglarze, ci którzy pływają tylko pod żaglami muszą więc pić ciepłe piwo. Albo chłodzić butelki w morzu, co przy temperaturze wody 27o C nie ma zbyt wiele sensu.


Ale Desmond odmawia, jest niedziela, wszystko zamknięte, Ogród Botaniczny i lody też. I żadnych tłumów w Kingstown nie ma. A zwiedzać nie ma co. On nas zawiezie z powrotem do mariny, mamy iść na kolację, są tam porządne restauracje, on nam pokaże gdzie.


Jesteśmy coraz bardziej zafascynowani tym tajemniczym miastem, do którego dostępu tubylcy tak solidarnie strzegą. Tak jakby to było Zakazane Miasto w Pekinie, albo też Ogrody Cesarskie w Tokio, które wprawdzie nie są zakazane, ale strzeżone przed turystami tysiącem małych kłamstw, które tubylcy opowiadają pytającym o drogę turystom. Możliwe też, że oni po prostu nie wiedzą, gdzie to jest, a kodeks zachowania w Japonii nie pozwala im odpowiedzieć ‘nie wiem’. Bo to niegrzecznie. Więc lepiej kłamać i opowiadać niestworzone rzeczy, jak do tych Ogrodów dotrzeć.


W drodze do mariny Desmond pokazuje nam dwie restauracje, do których można iść, on też tam chodzi czasami, z rodziną. O dziwo te restauracje nie są zamknięte, mimo że niedziela. ‘Pewnie dlatego, oni do Kingstown nikogo nie wożą, żeby popierać biznes sąsiada ’ tłumaczy Waldek. Może coś w tym jest.

 

145 146
145*, 146* Kingstown downtown: tego nie pozwolono nam zwiedzać

 

Przy pożegnaniu Desmond wyciąga z portfela zdjęcia swojej rodziny, oglądamy Jessicę (to żona Desmonda) w słomkowym kapeluszu i dwie dziewczynki: Kitty i Patricię.
Obydwie dziewczynki są ubrane w angielskim stylu, w granatowe mundurki i krawaty w kolorach szkoły, do której chodzą. ‘To prywatna szkoła’ oświadcza z dumą Desmond, ‘bo wykształcenie to najważniejsze, co dzieci mogą od rodziców dostać’. Córeczki Desmonda są w korzystnej sytuacji, oprócz wykształcenia w prywatnej szkole otrzymują z domu nienaganny język angielski. Na St. Vincent, w odrożnieniu do wielu innych wysp karaibskich, bardzo niewiele mówi się po kreolsku. Językiem urzędowym i powszechnym jest angielski.

 

147 148
147, 148 Wolno nam było pójść na basen i popilnować psa

 

Wieczorem, po kąpieli w rzeczywiście pustym basenie i zawarciu znajomości z beżowym psem, który zaproszony do basenu jednak wyraźnie nie chce się kąpać, udajemy się pod wskazany przez Desmonda adres. Znajdujemy małą restauracyjkę, przyklejoną do skalistego stromego urwiska. Pod nami zatoka i oświetlone stojące na kotwicy jachty. Morze zmarszczone lekką bryzą, my myślimy o wietrze z północy, stawianiu foka i o jutrzejszej żegludze.


W restauracji, czystej i stylowo urządzonej, prowadzą nas do stolika w kącie. My chcemy siedzieć z przodu, pod palmą, z widokiem na zatokę i oświetlone jachty. Obsługa się śmieje i pokazuje sobie wzajemnie nasze sylwetki. Nie rozumiemy, o co im chodzi i z godnością siadamy tam gdzie chcemy. I w tym momencie rozumiemy: z przodu są wąskie krzesła, takie dla szczupłych tubylców, Europejczycy się w nich raczej nie mieszczą. Dlatego muszą siedzieć, za karę chyba, zawsze z tyłu, tam gdzie krzesła są szersze, a widoki żadne.


Mariusz nazywa to po cichu ‘ujemnym apartheidem’, mimo, że z nas wszystkich on ma jeszcze najmniejsze problemy żeby się do tego krzesła zmieścić. Postanawiamy, mimo boleśnie gniecionych tyłków na posterunku wytrwać. Dla idei, tak jak wiele lat temu Drzymała w swojej przyczepie campingowej.
Zamawiamy na wszelki wypadek tylko napoje. Chcemy się z tych krzeseł potem jakoś wydostać.

 

149 150
149, 150 W wąskich krzesłach, ale z widokiem na morze

 

Na warcie w marinie czeka na nas czekoladowy Pete. Na głowie ma żółtą czapkę z napisem ‘Yes, we can’. Spod czapki wystają starannie splecione dreadlocki, a na piersi uśmiecha się twarz Baracka Obamy.


Pete pokazuje nam z dumą lampę, którą specjalnie dla nas powiesił na sąsiednim jachcie, tak żeby łatwiej nam było wejść na pokład . Z pomostu na Marcello trzeba skakać: w dół, albo do góry, zależnie od przypływu.


Pete z zainteresowaniem słucha naszych rozmów po polsku i pyta skąd przyjechaliśmy. Polska kojarzy mu się tylko z Finlandią, bo tam mieszka jego przyjaciel, któremu Pete pilnuje łódki w marinie, kiedy przyjaciel akurat poluje na renifery. Pete wie, że w Finlandii jest pełno śniegu i zawsze zimno.
‘Tak, do Finlandii z Polski niedaleko’, mówię dla uproszczenia sytuacji. ‘A bilety tramwajowe sprzedają na ulicy białe niedźwiedzie’. I Pete się śmieje.

 

cdn...

 

*Źródło: 
133: panoramio, 134: seafarersailing.co.uk, 135: kamalis webpark, 136:digitalphoto.pl, 143,144, 145: travelpod, 146: panoramio

Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)
 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.