Księżniczka jest patentem Waldka i funkcjonuje w następujący sposób: najpierw powstaje jeziorko (robimy na linie małą pętlę), z jeziorka wyskakuje wąż (końcówkę liny przekładamy od spodu przez pętlę), wąż porywa księżniczkę (końcówkę liny przekładamy przez część liny przed pętlą) i wskakuje z powrotem do jeziorka (końcówkę liny przewlekamy od gory przez pętlę).


Powstaje Palstek, najważniejszy węzeł marynarski, który przy zaciskaniu nigdy się nie rozwiąże. Jest stosowany na pokładzie powszechnie do prawie wszystkiego. ‘Jeżeli możesz się przed rejsem tylko jednego węzła nauczyć’ mówi moja mądra książka ‘to musi to być właśnie ten’. Ja na wszelki wypadek biorę tę książkę ze sobą na każdy rejs.

 

107 108
107* Tak rodzi się księżniczka 108* A to już gotowa księżniczka

 

Metoda z księżniczką bardzo nam się wszystkim podoba, nawet skippera Mariusza łapiemy potajemnie na tym, jak przywiązując na pokładzie coś do czegoś (chyba bom do wanty) wypowiada cicho tajemne zaklęcia. Słyszymy pojedyncze słowa: jeziorko...wąż…księżniczka.


Po odrobieniu zadań domowych omawiamy dzisiejsze plany: jest sobota, wyjątkowo piękna pogoda, nie pada deszcz, więc zasłużyliśmy sobie na wypoczynek: przed rejsem na następną wyspę (którą będzie Mustique) chcemy się wykąpać w zatoczce Friendship Bay na południowo-wschodniej stronie Bequia.


Stawiamy żagle i płyniemy na południe, to udaje nam się dobrze. Dalej na wschód jednak skręcić trudno, bo wiatr właśnie stamtąd wieje. Po kilku halsach, które nas do celu niewiele przybliżyły rezygnujemy z kąpieli w Friensdship Bay. Szkoda czasu.


Postanawiamy zamiast tego wykąpać się w nie mniej malowniczych zatoczkach na malutkich wysepkach Battovia i Baliceaux.
Ale i do nich trzeba dochodzić pod wiatr. Po ponownym halsowaniu odechciewa się na nam i tego kąpania i płyniemy prosto dalej, na południe, do Mustique. I tam pewnie można będzie się wykąpać, morza wszędzie dość…


O brak elastyczności nie może nas nikt posądzać!

 

109 110
109*, 110* Wysepki, do których dopłynąć się nie da: Battovia i Baliceaux

 

Płyniemy więc do Mustique: wyspy owianej legendami o bajecznych fortunach jej mieszkańców i właścicieli.


Wszystko zaczęło sie w 1959 roku, chociaż przypuszczamy, że wyspa istniała już wcześniej, kiedy Mustique kupił za 45.000 funtów angielskich szkocki milioner o nazwisku Collin Tennant. Ten oto Tennant najpierw nazwał Mustique: Mustique (wcześniej wyspa nazywała się Moskito, ku czci komarów, z których do tej pory wyspa była najbardziej znana), a potem zaczął się zastanawiać, co dalej z tym fantem zrobić.


Na wyspie istniały rozległe plantacje trzciny cukrowej i bawełny, ale Collin Tennant nie miał specjalnie zapału do rolnictwa.

 

111 112
111*, 112* Lord Glenconner i Princess Margaret


Żeby więc wyspie splendoru dodać, wybrał piękny zakątek, południowy cypel wyspy i podarował tę posiadłość jako prezent ślubny nie byle komu, lecz angielskiej księżniczce Margaret z domu Windsor (nie tej od węża i jeziorka, tylko siostrze obecnej królowej Elżbiety II). Tennant zainwestował więc solidnie w Public Relations, co najczęściej, niezależnie od epoki historycznej, okazuje się bardzo opłacalne.


Nie powinno mu się jednak zarzucać wyrachowania, nie, Tennant był człowiekiem wielkodusznym, lubiał sprawiać innym ludziom radość, a nade wszystko kochał być przez innych kochany.
Po osiedleniu się na Mustique zaczął budować szkoły, przedszkola, hotele i rezydencje. Najbardziej kochały go na Mustique babcie, ponieważ przyznał im wszystkim dożywotnie renty; musiały tylko udowodnić, że naprawdę babciami są.


Księżniczce Margaret, z którą łączyła go wieloletnia przyjaźń (krążały również różne plotki, których nie będziemy tu komentować) Tennant wybudował rezydencję, Les-Jolies-Eaux, czyli w wolnym tłumaczeniu ‘Radosne Wody’. Wtedy, tak jak i często obecnie, należało stosować nazwy francuskie, żeby w ten sposób dodać nazwanym objektom splendoru. Nazwy francuskie są ulubione prawdopodobnie dlatego, że ich najczęściej nie rozumiemy.

 

113 114
113*, 114* Les-Jollie-Eaux można dzisiaj na skromne wakacje z dziećmi i psem wynająć

 

Na efekty aktywności Tennanta nie trzeba było długo czekać, księżniczka Margaret miała trochę odpowiednich kontaktów i wnet posiadłość dworu królewskiego na Mustique zaczęła przyciągać na wyspę elity z całego świata.

Sam zaś Tennant został mianowany przez królową trzecim lordem Glenconner. Ale nie, jak możnaby przypuszczać przez znajomości, lecz zupełnie normalnie oddziedziczył tytuł po drugim lordzie Glenconner, zmarłym w 1983 ojcu Collina Tennanta.

Tytuły lordowskie są bowiem w Anglii do dzisiaj dziedziczne, jak zresztą w niektórych innych krajach, żeby tylko wymienić lorda Assada w Syrii, czy lorda Kima w Korei Północnej.


Dzisiaj do bardziej znanych mieszkańców Mustique należy Mick Jagger, Bryan Ferry i David Bowie.

I wielu innych, trochę mniej znanych, ale nie mniej bogatych. Również zmarła pod koniec lat osiemdziesiątych Tina Onassis miała tu swoją, raczej nie jedyną, rezydencję. Teraz należy do jej trzeciego męża, byłego agenta radzieckiego KGB o imieniu Sergei (nazwiska nie ujawniamy, żeby agenta nie spalić).
Lenin się chyba w swoim mausoleum przewraca.

Sergei mieszka w Great House, rezydencji samego Tennanta, który sprzedał mu ją emigrując z Mustique na St. Lucia, na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

 

115 116
115*, 116* The Great House: tu mieszkał Collin, a dzisiaj mieszka Sergei

 

W tym czasie Tennant nie był już na Mustique szczęśliwy, nękały go problemy finansowe i różne spory z zarządcami wyspy. Emigrując zabrał ze sobą wszystko co najbardziej kochał, również swojego ulubionego słonia, o imieniu Bupa. Żona, Lady Ann, pozostała w Anglii, choć i ją Lord Glenconner bardzo kochał.


Większość z tych luksusowych posiadłości światowych gwiazd na Mustique można również wynająć, za horrendalne ceny. O ceny przy wynajmie nie należy się jednak specjalnie pytać, to robi złe wrażenie. Albo cię stać, albo nie.


My na szczęście nie musimy się martwić o dach nad głową, mamy naszego Marcello, dość wody pod kilem, nad głową łopoczą żagle, a lekko zmęczony życiem ciemnobiały ponton odpoczywa samotnie na pokładzie.

Wpływamy do Britannia Bay na Mustique, na zachodniej stronie wyspy.
Znajdujemy łatwo wolną bojkę i czekamy na oferty od cumowników.

Ale tu cisza, nikt nie podpływa. Nikt nie oferuje swoich usług, nie musimy kupować paciorków, ptaszków z liści palmowych, naszyjników, orzechów kokosowych, grapefruitów, bananów, ani pomarańczy (smakują tutaj, jak te dobrze nam znane kubańskie pomarańcze, ulubione w Polsce lat siedemdziesiątych: nie z powodu ich walorów smakowych, ale po prostu nie było żadnych innych).
W ogóle nic nie musimy kupować, co jest raczej odprężające.

’Pewnie oni wszyscy tutaj już tylko grają w golfa’ stwierdza Mariusz i wyciąga bosak. Przywiązujemy się do bojki sami i podziwiamy krajobraz: widzimy bezludną plażę pod palmami, restaurację na palach (pewnie to ten słynny Basil’s Bar, o którym czytaliśmy, tam chodzi na piwo Mick Jagger i daje czasami spontaniczne kocerty), widzimy wypielęgnowane angielskie trawniki i faktycznie Melexy, którymi poruszają się nieliczni mieszkańcy wyspy. Pieszo chodzą tu chyba tylko żeglarze.

 

117 118
117*, 118* Britannia Bay na Musique: british splendid isolation

 

Ciszę przerywa Cyril, umundurowany czekoladowy urzędnik w groźnie wyglądającym pontonie z napisem ‘Harbour Office’ i silnikem Yamaha, który ma chyba 500 PS. Cyril wyciąga bloczek z rachunkami i zaczyna nas podliczać. Skarżę się, że nam nikt przy cumowaniu nie pomagał i że chyba zasłużyliśmy na rabat. ‘Gdybym tylko mógł’ wzdycha teatralnie Cyril, ale widzę, że zaczyna się zastanawiać. W końcu przestaje pisać i pyta na jak długo zostajemy. Szybko odpowiadam, że jutro skoro świt już nas tu nie ma. Cyril macha ręką, chowa bloczek i odpływa. Podarował nam 200 EC (jakieś 80 USD), jak się niedługo potem na wyspie dowiemy.


Bo na ekskluzywnej Mustique i noce są drogie. Nawet te na bojce i bez szampana.


Następnym gościem po Cyrilu okazuje się czarny ptak z długim szarym dziobem. Siada na drążku, na którym dumnie powiewa francuska flaga.
Pędzimy po kamery i aparaty fotograficzne, to spora atrakcja dla żeglarzy zobaczyć duże żywe zwierzę. Modlę się, żeby ten ptak tylko na tę flagę francuską nie narobił, byłaby to afera polityczna. My z Jolą, jako mieszkańcy Francji i tym samym poddani prezydenta fracuskiego mamy już pewne doświadczenia, jak oddawać cześć symbolom władzy. Byliśmy kiedyś, kilka lat temu w naszej Mairie (tzn. u sołtysa) po jeden z Niesłychanie Ważnych Formularzy, chyba chodziło wtedy o deklarację liczby łazienek w naszym domu, od tego bowiem zależy wysokość podatku gminnego.


Czekaliśmy chwilę na naszego miłego sołtysa (miły, bo lubi mówić po niemiecku), podziwiając portret ówczesnego prezydenta Chiraca, wiszący na ścianie. Było co podziwiać, bo Chirac zawsze prezentował się godnie. ‘Piękny krawat’ powiedziałem do Sonji, sekretarki sołtysa królującej za dębowym biurkiem. I natychmiast zostałem ostrzeżony, że obrażam autorytet głowy państwa i że wszystko co od tej pory powiem może i zostanie przeciwko mnie użyte. Tłumaczenia, że ten krawat mi się naprawdę podoba, tylko pogorszyły sytuację.

 

119 120
119, 120 Ptak, przesolona ryba i tricolore

 

Ptak na szczęście nie obraża symbolu władzy francuskiej i zostaje w nagrodę poczęstowany smażoną rybą, której mamy pewne nadwyżki. Ptak dziobie i szarpie, ale po krótkiej chwili oczy mu się robią jakieś mgliste i w końcu oburzony odlatuje. ‘Pewnie nie lubi chilli, przez pomyłkę pół słoika wsypałam’ mówi Jola i wyrzuca resztę ryb za burtę. ‘Tam je na pewno ktoś chętnie zje’ uspokaja swoje sumienie. Tak, ktoś, kto bardzo lubi chilli.


Ale my chcemy się wreszcie przeprawić na ląd, nie możemy się już tych cudów na Mustique doczekać.


Spuszczenie pontonu na wodę to zadanie dla trzech. Mariusz stoi w cockpicie i wybiera szot, do którego przywiązany jest dziób pontonu. Dziób powoli się podnosi, a my z Waldkiem mocujemy się z obydwu stron, żeby ponton przez reling przerzucić. Teraz Mariusz wolno popuszcza szota, a my pilnujemy, żeby nie zwodować pontonu dnem do góry. Potem biegniemy na rufę, trzymając kurczowo cumę w ręce i modląc się, żeby jej nie puścić, bo wtedy ponton odpływa i nie mamy go czym gonić. Następnie przywiązuje się ponton do rufy węzłem marynarskim, którego nazwy akurat nie mogę sobie przypomnieć (moje węzły są w każdym razie zawsze bardzo solidne, tylko za każdym razem wyglądają trochę inaczej).

Potem zaczyna się mocowanie z silnikem Tohatsu. Trzeba go bardzo ostrożnie odkręcić od relingu i przełożyć z jachtu na tańczący na falach ponton, w którym próbuje się utrzymać na nogach Mariusz. Upuszczenie silnika do wody nie jest wskazane, trzeba wtedy bardzo szybko nurkować, żeby ciężki silnik pod wodą dogonić. Należy również uważać, żeby nie upuścić do wody monety 1 EUR, którą stosujemy jako podkadkę do przykręcenia silnika. Oryginalna podkładka (nie, to nie była moneta 1 EC) dawno już odpadła, chyba w Castries.


Nie należy również zapomnieć żółtej pompy do dopompowywania powietrza i niebieskiej łopatki do wylewania wody.


Następnie zaczyna się okrętowanie: najpierw Waldek, na rufę, jako sternik (Waldek bardzo lubi sterować), potem Jola, do środka, klapki w jednej ręce, kamera, portmonetka i okulary słoneczne w drugiej, wysoko nad głową, potem ja, na końcu Mariusz, który odwiązuje cumę. Ja mam po odwiązaniu najbardziej odpowiedzialną funkcję: trzymam się kurczowo pomostu Marcello do momentu, kiedy Tohatsu zacznie radośnie prychać. Bo nigdy nie wiemy, kiedy zapali, a kiedy znowu nam sznurek w ręce zostanie, tak jak Mariuszowi w Rodney Bay. Jak się za wcześnie puszczę, będziemy dryfować całą załogą w pontonie bez silnika i bez wioseł.

 

121 122
121 Wodowanie pojazdu 122 W pojeździe, w drodze na bajeczną Mustique

 

Nie zabieramy nigdy wioseł, bo nie mamy dość kłódek, żeby je na brzegu zamykać.
Nie chcemy iść do Basil’s Bar spotkać Micka Jaggera z wiosłami w ręce.

Biała, bezludna plaża na Mustique okazuje się plażą nie z piasku, lecz z muszli. Nie są to jakieś małe muszelki, ale duże, okazałe, pokręcone i biało-różowe. Szumi w nich morze, jak przyłożyć do ucha. Te muszle są martwe, już dawno nikt w nich nie mieszka, ale szum morza ciągle słychać, to szum oceanu z przeszłości, szum fal, które swój bieg już dawno skończyły. Obserwując nocne rozgwieżdżone niebo obserwujemy światło gwiazd nie takich, jakie one są, ale takich, jakie były wiele tysięcy, milionów, czy miliardów lat temu. Więc właściwie wcale nie wiemy, co nas naprawdę otacza.

Pojedyncza muszla waży tak przeciętnie, chyba z pół kilo, niektóre pewnie nawet więcej. Wyglądają, jakby prosto z bajki je tu przeniesiono, ale może to właśnie my jesteśmy tutaj nie w realnym świecie, tylko w bajce?

Zapominamy o bożym świecie, zbieramy muszle, jedna piękniejsza od drugiej. Tylko jak je wszystkie z powrotem zabrać, do samolotu, do Europy?
Na razie deponujemy muszle w przycumowanym i zamkniętym na kłódkę pontonie. ‘Czy myślicie, że tu kradną stare pontony?’ pyta przytomnie Waldek. Ale większość załogi jest jednak za kłódką.

 

123 124
123 Plaża na Mustique: trzeba leżeć na muszlach 124 Te muszle uratowaliśmy przed spychaczem

 

Idziemy dalej, w kierunku centrum, jakiego centrum, idziemy tam, skąd słychać dyskretną muzykę, gdzie podejrzewamy innych ludzi, tu, na plaży jesteśmy sami, splendid isolation, wszystko jakby nierealne.
Ale bajka trwa dalej, po prawej stronie nienagannie wyasfaltownej i chorobliwie czystej drogi, wśród angielskich trawników pojawiają się domy z bajki, Gingerbread Houses, domy z piernika, z lukrem do oglądania, czy do skosztowania? Jeden z domków jest różowy, drugi fioletowy, trzeci żółty, a czwarty zielony. Czekam, kiedy wyjdzie Alicja z koszykiem w ręce, a może Zając, taki biały i ufny i zaprosi nas do swojej norki, do Krainy Cudów.

 

125 126
125, 126 Jak w bajce: Gingerbread Houses na Mustique

 

Ale Zając się nie pojawia, pojawiają się za to ludzie, prawdziwi, ubrani podobnie jak my i mówiący dziwnym, niezrozumiałym dla tubulców języku. Ale my jesteśmy przecież w bajce i my, jako jedyni, ten język rozumiemy. To żeglarze z Polski, bardzo sympatyczne towarzystwo. Mają taką samą łódkę, jak my, też Gib Sea 43, też z Martyniki.


Tyle, że jest ich na pokładzie ośmioro, a nas tylko czwórka…Patrzą się na nas trochę z podziwem, jak na jakiś prominentów. Ale kto z prominentów żegluje na starym Gib Sea 43?


Idziemy dalej, pojawiają się te Melexy, które widzieliśmy z pokładu, a zaraz po lewej stronie drogi następna bajka, słynny Basil’s Bar. Chcemy tam się napić piwa i sprawdzić, czy akurat Mick Jagger jest. Jola jest jego wielką fanką. A ja udaję, że nie jestem zazdrosny.

 

127 128
127*, 128 Basil’s bar, jeden z adresów, które chyba trzeba znać

 

Zaraz obok wejścia do Basil’s Bar jest Basil’s Shop: sklep z ciuchami dla wybrańców. W tym kierunku ciągnie mnie mocno za rękaw Jola. Nie chodzi to oczywiście o żadne zakupy, trzeba tylko sprawdzić, co się tu na Mustique nosi.

Oglądanie nie trwa długo, Jola przymierza i szybko znajduje sukienkę swojego życia. Widzę, jak myśli o tych różnych okazjach, na które się w nią ubierze: o garden party w Berentzwiller, w lecie, w ogrodzie pachnącym świeżo skoszoną trawą i upałem minionego dnia, wśród gości nie kryjących podziwu dla tej nowej kreacji i o tych wielu innych codziennych, mniej romantycznych sytuacjach, w których ta sukienka również będzie absolutnie nieodzowna.

Trzeba tylko wybrać kolor, są dwa do wyboru. Skipper Mariusz decyduje, że zielona lepsza i sukienka ląduje w koszyku.

Wypytujemy ekspedientkę o prominentnych klientów (co kupuje u niej Mick Jagger?). Pokazuje nam listę klientów, od których jej nie wolno żądać zapłaty. Wybierają towar, ona pakuje i wysyła na wskazany adres. Resztę załatwia administracja. Ale nie znajdujemy na liście żadnych znanych nam nazwisk. Nie ma Micka Jaggera, ani Davida Bowie. Nawet królowej angielskiej nie ma.

Próbuję płacić podając adres Marcella: 200 metrów wgłąb zatoki, trzecia boja z lewej, zaraz obok katamaranu z niemiecką flagą. Ale miłej ekspedientce podoba się bardziej karta kredytowa.

 

129 130
129, 130 W Basil’s Boutique kupuje się sukienki dla drugich oficerów

 

Micka Jaggera nie ma również w Basil’s Bar, właściwie nikogo tam nie ma.
Siedzimy samotnie przy piwie i wypytujemy kelnera (który, jak widać akurat nie gra w golfa).
On narzeka, że gości mało, interes źle idzie, Amerykanie w tym roku prawie w ogóle nie przyjeżdżają, pewnie zajęci sprzedawaniem swoich w międzyczasie bezwartościowych nieruchomości. ‘ Ale mamy przecież nasz Mustique Blues Festival’ wyraźnie się ożywia, ‘tak, i dzisiaj jest wieczorem koncert’. Mamy koniecznie przyjść.


Z powrotem na jachcie przebieramy się tym razem w nasze wieczorowe T-shirty i wracamy na ląd.. Waldek steruje ‘na zająca’ (to znaczy jedzie bardzo wolno), żebyśmy nie byli całkiem mokrzy.
W Basil’s Bar już nie jest pusto, kelnerzy biegają z pustymi i pełnymi tacami, na których królują Hairoony.
Na scenie w środku lokalu króluje blues.

 

131 132
131 Blues Festival odbywa się co roku 132 Szefowa w różowym garniturze, a za nią Jerzy Zając

 

Muzyka jest w światowym wykonaniu, tak przynajmniej zapewniają konferansjerzy. Ale musi tak na pewno być, bo nam się ta muzyka bardzo podoba. Tylko tych wszystkich nazwisk nie znamy…

Są jednak i Amerykanie i Anglicy i Niemcy i Holendrzy i wielu innych. Na scenie rządzi szefowa w okropnym różowym garniturze, wygląda jak w piżamie, ale to podobno, jak twierdzi dumny z tego kelner sama Dana Gillespie z Londynu, która 13 lat temu wpadła na pomysł, żeby taki festiwal na Mustique organizować, są inni nieco młodsi Anglicy (młoda rudowłosa wokalistka o wspaniałym głosie z niestety trochę niemrawo akompaniujacym jej gitarzystą) i jest, jest wreszcie Zając: to gitarzysta z Polski, szaleje na scenie w zespole różowej Legendy Bluesa. Akceptujemy, że Zając ma na imię Jerzy (ten prawdziwy nie miał żadnego imienia. poza tym, że niektórzy sądzą, że to był jednak królik) i specjalną sympatią żadnej Alicji nie darzy.

Z Jurkiem rozmawiamy jeszcze po koncercie. Cieszy się, że wreszcie że spotyka Polaków, on mieszka i pracuje już od 15 lat za granicą, w Londynie. Chociaż właściwie akurat tam na brak rodaków chyba nie musi narzekać.

Muzyka szybko porywa publiczność, estrada zapełnia się tancerzami, z których część jest żeglarzami, a pozostała reszta gra tylko w golfa. Tak sądzimy.

Moja kamera ustawiona strategicznie na krawędzi stołu miała nagrywać koncert, teraz, zamiast muzyków filmuje wyłącznie kręcące się tyłki.

Ze wszystkich gości najbardziej nam się podoba król: ubrany w żółtą sukienkę do kostek czekoladowy dostojnik. Zachowuje się z godnością, przyzwyczajony widocznie do udziału w różnych oficjalnych występach. Co chwila proszą go do tańca różne lekko podpite nastolatki, król tańczy i daje sobie z nimi doskonale radę.

’Żeglarz czy golfista’ zastanawiamy się; ale król jest ponad tą klasyfikacją.

Co chwila podchodzą blisko turyści i fotografują króla. My tego-z zasady-nie robimy i głowimy się, kto to może być.
Trochę do Mugabe podobny.

Ale to nie on, jest zbyt sympatyczny.

 

cdn...

 

*Źródło: 
107, 108: segeln-wissen, 109: baliceaux, 110: made-in-river, 111: telegraph.co.uk, 112: georgesnyder.org, 113: flickr, 114: the socialshuttle, 115: dougpattersonartist, 116: cotedetexas, 117: paradise islands, 118: moose head truth, 127: paradise islands

Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)
 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.