Za dnia nie wygląda już tu tak strasznie. Oglądamy, jak zrobiono stare budunki: zbudowane betonowe kloce oklejono styropianem pomalowanym w odpowiednim pirackim stylu. Duże bele styropianowe miały imitować pirackie łupy. A trumny…były autentyczne. Piraci ich potrzebowali ze zrozumiałych względów więcej, niż normalni ludzie.

Na podwórku kręci się tuziemiec, zaprasza do muzeum. Muzeum funkcjonuje w ten sposób, że otwiera się różne drzwiczki w tym na staro zrobionym budynku i ogląda się, stojąc na podworku, co jest za tymi drzwiczkami.

Oglądamy imponującą kolekcję starych telefonów, rowerów i żelazek. Serce każdego zbieracza rupieci bije tu szybciej.
Tylko co to ma wspólnego z piratami? Tuziemiec też nie wie. Ale jest ze swojego muzeum bardzo dumny. To chyba dobrze.

 

69 70
69 Muzeum w Walliabou:
piraci namiętnie kolekcjonowali telefony…
70… i czaszki wielorybów


W trakcie spaceru po okolicy zastanawiamy się, czemu tych wszystkich rekwizytów i tej oryginalnej filmowej scenerii nie wykorzystuje się w Walliabou prawie wcale, wszystko jest tak, jak zostawili filmowcy wiele lat temu. A przecież możnaby było nie takim wielkim kosztem naprawić drogę, zrobić jakieś przyzwoitsze ścieżki, czy też po prostu pouprzątać śmieci i gruz. Ludziom powodziłoby się lepiej.
Niedaleko naszego pontonu, na plaży, wśród różnych innych śmieci, leży pusta plastikowa butelka po oranżadzie. To butelka, którą daliśmy wczoraj Custerowi. Wiemy na pewno, bo kupiliśmy ją na Martynice, daleko stąd. Tutaj takich nie ma.


Żegnamy się z Custerem na plaży, dzielnie pilnował naszego pontonu. Pytam się, czy chodzi do szkoły i czy mu się w szkole podoba. Custer bardzo lubi chodzić do szkoły. Ale akurat ma wakacje.
Myślę, że Custer ma bardzo dużo wakacji.


Podnosimy kotwicę i orzeźwiani ciepłym tropikalnym deszczem opuszczamy Walliabou Bay. Znowu pokazują się tęcze: jedna ogromna na południu i jedna mniejsza na zachodzie. Płyniemy dalej na południe: w samo serce Karaibów z upojnymi nocami, rumem i rytmem reggae, który wypełni nasze spragnione serca i ciała.

Jak zwykle wieje sympatyczny passat, ustawiamy grota i foka na wiatr East/North-East i nie musimy nic więcj specjalnego robić. Wieje jakieś 20-25 węzlów i poruszamy sie z przyzwoitą prękością ok. 8-9 węzłów. Tak pokazuje nasz GPS, bo normalny speedometer przecież nie działa.

Na pokładzie nuda, Waldek śpi, Mariusz czuwa, a my z Jolą liczymy fale.

Sielanka jednak szybko mija, bo wypływamy na otwarty Atlantyk i fale robią się wyraźnie wyższe i dłuższe. Przy 3-4 metrowych falach, jak je oceniamy, nie widzimy prawie wcale horyzontu, chyba że jesteśmy na samym grzbiecie fali. Poza tym widać tylko wodę, która nas zewsząd otacza, jak górski, ciągle zmieniający się krajobraz.

 

71 72
71, 72. Na Morzu Karaibskim a myślami ciągle w Polsce                                      

 

Fale budzą nawet wytrawnego marynarza Waldka, który, jak to ma w zwyczaju po przebudzeniu zaczyna śpiewać. Waldek chętnie śpiewa, a my chętnie słuchamy. Śpiewa szanty, dawne PRL-owskie przeboje, piosenki o budowie trasy W-Z, oraz Nowej Huty (O Nowej to Hucie piosenka…), albo o niezapomnianym autobusie (Autobus czerwony, przez ulice mego miasta mknie…) ,czy też te wszystkie inne znane przeboje Filipinek, Czerwonych Gitar albo Piotra Szczepanika.

Zna ich ogromną ilość, ale podejrzewamy, że przynajmniej część słów zmyśla.

Rozmawiamy też naturalnie o Polsce. O tej, którą z Jolą ponad dwadzieścia lat temu opuściliśmy, Mariusz niewiele później, a Waldek nigdy.
Polska ciągle nam się śni.

W 1-majowym wietrze łopoczą czerwone sztandary, na trybunie honorowej królują dygnitarze partyjni, ubrani w swoje najelegentsze garnitury i mundury, wypolerowane ordery lśnią w słońcu, a wielkoprzemysłowa klasa robotnicza niesie dumne transparenty z hasłami ‘Partia z Narodem-Naród z Partią’, czy też ‘Niech żyje niewzruszona przyjaźń z bratnimi narodami Związku Radzieckiego’. Przez glośniki dudni muzyka marszowa, patriotyczna, czy wojskowa, przerywana od czasu do czasu entuzjastycznymi zapowiedziami o defilacji kolejnych zakładów pracy i cytowaniem wskaźników o przekroczonych planach produkcyjnych. Dokładnie, jak opisywał to Orwell, który był w tym czasie w Polsce zupełnie zakazany, a w związku z tym zupełnie nieznany.

 

73 74
73*, 74* Z Leninem zawsze rześkim chodziliśmy na pochody 1-majowe


Te dumne transparenty znajdowało się później porzucone byle gdzie, w bramach, czy na osiedlowym śmietniku, każdy starał się tego niepożądanego balastu jak najprędzej pozbyć. Zmieniło się to dopiero wtedy, jak niektórzy chytrzy sekretarze zakładowych organizacji partyjnych zaczęli prowadzić imienne listy, kto jaki transparent dostał. I trzeba go było oddać, żeby nie zostać wrogiem ludu pracującego.
Ale i na to szybko znalazł się sposób, zaczęliśmy każdego roku wyznaczać dyżurnego, który te wszystkie sztandary i transparenty zbierał i do zakładu pracy odnosił. Biedny dyżurny uginał się często pod ideologicznym ciężarem, ale pocieszał się myślą, że w przyszłym roku przyjdzie na innego kolej. A sekretarzowi było wszystko jedno, byleby się ilość zgadzała.

1-majowe manifestacje były najważniejszym elementem masowej propagandy PRL-owskiej. Mobilizowane były miliony, a zdjęcia rozpowszechniano na cały świat. Nie liczyło się nic, ani upał, ani ulewa, ani nic. Pochód musiał być, a zwolnieni od niego byli tylko wrogowie klasy robotniczej: prywatna inicjatywa i częściowo chłopstwo. Z tymi rolnikami miał PRL poważny problem, z jednej strony poprawny ideologicznie był wizerunek chłopa walczącego ręka w rękę (albo sierp w młot) z młodym, wysportowanym i możliwie źle wykształconym robotnikem, walczącym o coś, albo przeciwko czemuś; to coś właściwie nie było specjalnie zdefiniowane, ale w kommuniźmie zawsze trzeba było walczyć, brak wroga kładł system na łopatki.

Z drugiej strony chłop polski nie za bardzo pasował, bo nie był skolektywizowany. W PRL-u około ¾ użytków rolnych pozostało w rękach prywatnych aż do pierestrojki, a PGR-y (Pańswowe Gospodarstwa Rolne) były traktowane jak dobry żart.

Próby skolektywizowania polskiego rolnika nigdy się władzom kommunistycznym nie udały, a zresztą nikt tak zupełnie poważnie nie próbował, wiadomo było, że jedyna skuteczna metoda to ta zastosowana w Związku Radzieckim w latach trzydziestych. W latach 50-tych i 60-tych nie były to w Polsce, na szczęście, popularne metody.

Niektóre pochody 1-majowe pamiętam do dziś. Szczególnie mój pierwszy pochód; jako czwartoklasista szkoły podstawowej; wtedy od czwartej klasy uczestnictwo w pochodzie było obowiązkowe i mój ostatni pochód.

 

75 76
75*, 76*. Młodzież z Partią, z towarzyszem Wiesławem, a potem z tow. Edwardem Gierkiem
(imienia bojowego tow. Edward nie nosił)


Przyszliśmy do szkoły odpowiednio wcześnie, żeby naszych pań nauczycielek dodatkowo nie stresować, one były każdego pierwszego maja już wystarczająco zalatane i nerwowe, przy byle czym można było złapać uwagę wpisaną do klasowego dziennika, albo dwóję z zachowania.

Wszystkie odpowiednie klasy zwołano na zbiórkę na podwórku szkolnym, sprawdzono listę obecności, rozdano sztandary i transparenty, po czym sformowana kolumna ruszyła raźnie w drogę.

 

77 78
77*, 78*. Przed i na trybunie honorowej defilady 1-majowej

 

W drodze byliśmy długo, demonstracja zawsze odbywała się w centralnym miejscu, w Katowicach na ulicy 3-maja. Tam, gdzie teraz jest główne wejście na dworzec PKP, wtedy tego dworca jeszcze tam nie było.


Z mojej szkoły, położonej na przedmieściu Katowic, było do tego miejsca około 8 kilometrów. Maszerowaliśmy główną drogą, którą dla ruchu samochodowego zamknięto (co nie było problemem, bo przecież i tak wszyscy byli na pochodzie), w kurzu i skwarze kilka godzin. Najgorsze były skrzyżowania, tam łączyliśmy się z innymi kolumnami, podążającymi do głównej trybuny z innych przedmieść Katowic.

Na takim pojedynczym skrzyżowaniu można było i godzinę stać. Wreszcie dotarliśmy w pobliże trybuny (wiedzieliśmy gdzie, bo słychać było marsze wojskowe) zwarliśmy szeregi, wyprężyliśmy pierś i defiladowym krokiem (na ile to jeszcze było możliwe) przemaszerowaliśmy te może jakieś 100 metrów przed pozdrawiającymi nas pogodnie dostojnikami partii i województwa. Czuliśmy się jak bohaterowie, zobaczyliśmy na własne oczy I-go sekretarza. Czar pryskał, jak zresztą zawsze na takich pochodach, jakieś 20 metrów za trybuną. Kolumna poszła w rozsypkę, wyglało to jak odwrót Napoleona spod Waterloo, wszyscy rzuciliśmy byle gdzie nasze sztandary i portrety Breżniewa i Gomułki i pobiegliśmy do przystanku autobusowego.


Autobusy bowiem jeżdziły; zasada była prosta: na pochód pierwszomajowy maszerowało się pieszo, z powrotem wolno było jechać autobusem. Autobusy były czerwone, nazywały się wszystkie Ikarus i pochodziły z Węgier, gdzie w ramach koordyncji socjalistycznych gospodarek państw RWPG skoncentrowano know-how wspólnoty w budowie autobusów. Także i Autobus czerwony, przez ulice mego miasta mknie był marki Ikarus, chociaż niektórzy twierdzą do dzisiaj, że to był Jelcz, tzw. ogórek.

Dojechać z miasta autobusem do domu w ogóle nie było wtedy takie proste. Autobusy często się psuły, kierowcy nie przychodzili na zmianę, różnie. Czekało się często długo.

 

79 80
79*, 80*. Autobusem czerwonym jeździło się wszędzie. Był w centrum życia obywatela PRL-u.


Jak dobiegliśmy z kolegami do przystanku na ulicy Mickiewicza (chyba dalej nazywa się Mickiewicza, dzięki Bogu Mickiewicz nie był komunistą i nie kolegował się z Leninem), aż dech nam zaparło, cała ulica była pełna ludzi, wszyscy chcieli wracać autobusem.

Zabraliśmy się w końcu chyba czwartym, trwało to tak ze dwie godziny. Oczywiście walczyliśmy przy każdym autobusie o miejsce, ale nie było to łatwe, autobus z reguły przyjeżdżał już pełny, stawał na przystanku, otwierał drzwi i próbowało się jeszcze kogoś dopchać.

Nowi pasażerowie dzielili się na tych bardziej szczęśliwych (przeważnie silni i zdecydowani mężczyźni), którzy dopychali się do miejsc stojących w środku autobusu i na tych mniej szczęśliwych, którym się to nie udawało.

Ale nawet ci szczęśliwcy nie mieli łatwego życia, stali upakowani jak sardynki w niesamowitym tłoku, nawet oddychać było trudno.

 

81 82
81*, 82*. Różne generacje węgierskich autobusów


Wśród szczęśliwych stojących pasażerów zdecydowanie najtrudniejszą sytuację miała konduktorka.

To były czasy, kiedy nie była znana samoobsługa i nie sprzedawano biletów w automacie, czy w kiosku Ruchu. Bilety kupowało się w autobusie u konduktorki i basta. Konduktorzy istnieli teoretycznie też, ale jakoś się ich nie widywało. Prawdopodobnie siedzieli w biurze i sporządzali raporty o pracy konduktorek-koleżanek.

Biedna konduktorka zawsze starała się zająć jakieś strategiczne miejsce, na przykład za pionowym drążkiem z prawej strony autobusu, którego trzymała się, żeby nie zostać zepchnięta do środka. Tylko z prawej strony można było bowiem dosięgnąć ręką do zamocowanej pod sufitem linki, za pomocą której konduktorka wydawała polecenia kierowcy (tak samo, jak woźnica wydaje polecenia koniowi). Linka pociągneta dwa razy oznaczała ‘Stój!’, a jeden raz ‘Jedź!’. W sytuacji, kiedy konduktorce nie udawało się utrzymać przy strategicznym drążku prosiła o ciągnięcie któregoś z pasażerów. I ten ciągnął, jeden albo dwa razy. Funkcjonowało to tak dobrze, że jakoś nikt nie wpadł na pomysł, żeby umocować dodatkową linkę, po lewej stronie.

Ale kluczowym zadaniem konduktorki była jednak sprzedaż biletów. Teoretycznie miało to wyglądać tak, że konduktorka poruszając się zwinnym krokiem, przemieszczałaby się w autobusie od jednego pasażera do drugiego i spokojnie kasowałaby należność. W praktyce autobusy były najczęściej zbyt pełne, żeby można było się w tym autobusie poruszać, nawet mało zwinnie. Na zasadzie ‘podaj cegłę’ podawało się wtedy należność najbliżej stojącemu pasażerowi, ten podawał dalej, aż w końcu pieniądze docierały do konduktorki. Z powrotem tą samą drogą podawany był bilet i reszta. Czasami, przy odpowiednio społecznie zaangażowanych pasażerach (nie mówię tutaj o przynależności do ulubionej wtedy partii politycznej, a raczej nawet wręcz przeciwnie), tworzyły się też organizacyjnie bardziej zaawansowane rozwiązania. Spontaniczni ochotnicy zbierali w swoim sektorze zamówienia na bilety, kasowali należność i podawali ją dalej, a konduktorka posyłała z powrotem zapłacone bilety no i ewentualnie resztę. Ochotnik rozdzielał wszystko z powrotem w swoim sektorze.

Nigdy nie zginęła przy tym ani jedna złotówka.

 

83 84
83* Kolejki do autobusu były
czasami
zdyscyplinowane 
84* Autobus czerwony mógł być Jelczem.


Mniej szczęśliwym pasażerom nie udawało się wepchać do środka. My, jako młodociani mieliśmy mniejsze szanse, niż dorośli. Nie, żeby nam energii, czy sprytu brakowało, ale zawsze znajdował się jakiś oburzony dorosły domagający się pierwszeństwa dla jakiegoś mężczyzny (ten pan to pewnie górnik, zmęczony po szychcie!), albo dla jakiejś kobiety (co wy chłopcy, wstydu nie macie, puście tę panią!).


Ci mniej szczęśliwi wisieli więc na zewnątrz autobusu, trzymając się czegokolwiek, drzwi, poręczy, albo czyjegoś płaszcza. I tak jechało się często wiele kilometrów. Na każdym przystanku powtarzał się ten sam rytuał, przy czym wiszących pasażerów traktowało się z respektem, nie musieliśmy za każdym razem walczyć o swoje wiszące miejsca.

Jeździłem tak wiele razy i uważałem to za coś zupełnie normalnego, chociaż instynktownie czułem, że nie należy rodzicom za wiele o tym opowiadać.

Kilka lat później zapanowała w całym kraju moda na BHP (Bezpieczeństwo i Higiena Pracy), wtedy zabroniono jeździć wisząc na zewnątrz autobusu. Kierowcy nie wolno było ruszyć z przystanku z otwartymi drzwiami. Na początku ogłaszał surowym głosem ‘Autobus jest pełny, proszę odstąpić od wozu’, a jak to nie pomagało wysiadał z szoferki i osobiście ściągał w dół tych wiszących, a tych stojących dopychał, aż się drzwi zamknęły. Właściwie było to zadanie konduktorki, ale ona, uwięziona w środku autobusu, nie miała żadnego wpływu na to co działo się na zewnątrz.

Po pewnym czasie kierowca już nie musiał wysiadać, pasażerowie (ci stojący) sami zrzucali tych wiszących na dół. Pełna demokracja.

Mnie ten nowy przepis bardzo rozczarował¸ lubiałem jeździć wisząc na zewnątrz autobusu.

Po tym pierwszym pochodzie wróciłem do domu dopiero późnym popołudniem. Zazdrościłem mojej matce; nie była wprawdzie wrogiem klasowym, ale jako osoba niepracująca zawodowo nie musiała wymachiwać Leninem przed trybuną na której stał znudzony pierwszy sekretarz.


Mój ostatni pochód 1-majowy w Polsce był też szczególny.

Pochód 1-majowy w 1986 roku odbył się w dniu D+5.
- W dniu D psuje się radziecki reaktor atomowy w Czernobylu.
- W dniu D+1 chmura radioktywna zaczyna się przemieszczać na północ, przez Białoruś, w kierunku Skandynawii. My w Polsce nie wiemy nic.
- W dniu D+2 chmura dociera do Skandynawii; my dalej nie wiemy nic
- W dniu D+3 wiatr się zmienia, chmura zaczyna się przemieszczać na południe. W prasie polskiej pojawiają się informacje o jakiejś bliżej niesprecyzowanej awarii. Ważne jest, podkreślają władze, że ludności w Polsce nie grozi jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
- W dniu D+4 chmura dociera na północ Polski. Władze zaczynają rozdzielać aktywny jod, jedyny znany środek, który blokuje akumulację radioaktywnego jodu w tarczycy. Akcja jest przeprowadzona tajnie i obejmuje jedynie pracowników milicji i wojska razem z ich rodzinami.
W środkach masowego przekazu dominuje temat jutrzejszych obchodów 1-maja.
Partia i Rząd oczekuje szczególnie licznego udziału ludności w pochodach, jako wyraz solidarności ze Związkiem Radzieckim i bratnimi krajami socjalistycznymi.
Liczne zakłady pracy zobowiązują pisemnie swoich pracowników do wzięcia udziału w manifestacjach; w stosunku do niebecnych pracowników będą podjęte kroki dyscyplinarne.
- W dniu D (1 maja 1986) cała Polska jest pod wpływem promieniwania radioaktywnego.
W kraju odbywają się uroczystości 1-majowe, udział ludności w pochodach, jak podkreślają agencje prasowe, jest wyjątkowo liczny. Dzięki dobrej pogodzie organizowane są również liczne festy i majówki na wolnym powietrzu
.

 

85 86
85*, 86* Czernobyl z lotu ptaka (a raczej helikoptera) zaraz po katastrofie

 

I ja byłem na pochodzie 1 maja 1986. Kazano mi podpisać listę. Jola, jako wróg klasowy została oszczędzona. Po pochodzie wziąłem mój portret Lenina tym razem do domu i rzuciłem go w jakiś kąt. Do wieczora zostaliśmy w domu, przy zamkniętych oknach. Sąsiedzi siedzieli przy pięknej pogodzie do późna w ogrodzie. Poszliśmy do nich i ostrzegli o promieniowaniu. Ale oni zaczęli się śmiać: ‘Przecież każdy widzi, że w powietrzu nic nie ma!’

 

87 88
87* Tu zdarzyła się ta tragiczna pomyłka 88* Zniszczony Blok 4 elektrowni

 

W sierpniu 1986 opuściliśmy kraj.
Następny 1 maj w Polsce spędziłem w 2004 roku. W większym gronie przyjaciół i znajomych świętowaliśmy przyjęcie Polski do Unii Europejskiej. Na pochód 1-majowy tym razem nie poszedłem. Gdzieś mi się ten Lenin zawieruszył.


Na pokładzie Marcella rozmawiamy też dużo o tej aktualnej, nowej Polsce, którą Waldek zna, Mariusz jeszcze trochę a my już nie. Rozmawiamy o Polsce Kaczyńskich, o Polsce Tuska, o WIGu i o developerce. To angielskie słowo mnie zawsze rozśmiesza, za naszych czasów mówiło się po prostu: osiedle mieszkaniowe z wielkich płyt. A wielkie płyty produkowano w fabryce domów. I tyle.


W tej nowej Polsce Waldek jest prywatnym przedsiębiorcą i nie musi już w tym celu zostawać wrogiem klasowym. Firma Waldka buduje stacje przekaźnikowe dla telefonów komórkowych, a także prowadzi nadzór w różnych projektach budowlanych.

Gdyby nie było Wałęsy, Papieża, Gorbaczowa, Bóg wie kogo jeszcze, może Reagana i Beatlesów także, to pewnie i tej nowej Polski by nie było i nie pływalibyśmy razem z Waldkiem w jednej łódce na Morzu Karaibskim.


Po pięciu godzinach żeglugi osiągamy nasz dzisiejszy cel: wyspę Bequia, która należy, podobnie jak wiele innych małych wysepek w pobliżu do państwa St. Vincent and the Grenadines. Oznacza to dla nas, że wcale nie jesteśmy za granicą i że nie musimy się tym razem nigdzie meldować.

 

89 90
89, 90 Admiralty Bay to najlepszy adres na festiwalowej wyspie Bequia

 

W Bequia zawijamy do Admiralty Bay, to najlepszy adres na wyspie.

W malowniczej scenerii (turkusowa woda, śnieżnobiały piasek na plaży, majestycznie powiewające pióropusze palm kokosowych) stoi w zatoce zacumowaych do bojek chyba z 50 białych katamaranów. Katamaran jest na Karaibach typową łódką, tak jak Trabant był symbolem niezapomnianego NRD, a Ayatollah Iranu.

Są między tymi symbolami jednak poważne różnice, na katamarana na przedpłaty nie trzeba czekać co najmniej dziesięć lat, okazji na nowe i używane łódki wszędzie pełno.
Taki duży, ‘wypasiony’, jak mówi Andrzej, katamaran, kosztuje tak około pół miliona euro.

I w tym momencie porównanie z Trabantem znowu staje się aktualne: i na katamaran trzeba niekiedy oszczędzać całe życie.

 

91 92
91*, 92* Katamarany (i nie tylko) przed Port Elizabeth


Ale my jesteśmy z naszego dzielnego, jednokadłubowego i nieco przechodzonego Marcella bardzo dumni i nie marzymy o niczym innym.

Katamarany są na Karaibach tak popularne, bo oferują więcej miejsca i luksusu. Ma to znaczenie dla przeważających tu żeglarzy, którzy wygodę bardziej cenią, niż sportowe aspekty żeglowania.
Chociaż i sportowo są katamarany interesujące: są szybsze, więc można więcej zwiedzić. A dzięki mniejszemu zanurzeniu można wejść do wielu małych malowniczych zatoczek wprost pod palmę kokosową.
My nie decydowaliśmy się na Marcella, bo koniecznie chcieliśmy mieć powolną łódkę o dużym zanurzeniu.

Marcello był tani.


Do bojki przycumowuje nas tym razem Carlos i kasuje za to 50 EC.

Na wodzie ruch jak w ulu. Krążą ‘water taxi’; łodzie z cysternami z wodą na pokładzie. ‘To ta woda z amebami i pierwotniakami’ cieszy się Mariusz, ‘na szczęście mamy dość mineralnej, prosto z Francji’. Są również ‘fuel-taxi’, gdzie można zamówić paliwo z dostawą do domu (nie wiemy, czy też z amebami), oraz ‘laundry boat’, gdzie można oddać bieliznę do prania. Są też i normalne taxi: pontony do przewożenia tych żeglarzy którym nie chce się płynąć do brzegu własnym pontonem.

Wszystko to zastępuje marinę, której na Bequia nigdzie nie ma.

Żegnamy Carlosa, daje nam swój numer ‘mobile’, z każdym życzeniem mamy zaraz po niego dzwonić. Jak wszędzie na Karaibach telefony komórkowe są tu wszechobecne, a VHF-u praktycznie nikt już nie używa. Do dzisiaj nie słyszeliśmy na 16-ce jeszcze ani jednego meldunku. W Chorwacji słyszy się radiostację często, także po polsku.


Obserwujemy życie na zatoce. Atmosfera luksusowego wypoczynku, przypomina nam jakieś modne uzdrowisko, a zapach dekadencji wisi ciężko w powietrzu. Te tutejsze Karaiby to nie świat Kena i Custera i także nie Sylwestra.

Nasi najbliżsi sąsiedzi to Austriacy, na katamaranie oczywiście. Instynktownie szukam nart na pokładzie. Ale nie mają.

Panowie Austriacy właśnie wrócili z nurkowania, rozbierają się ze swoich kombinezonów do Adama i biegają po pokładzie szukając ręczników i mydła, będą brać prysznic. Zupełnie im to nie przeszkadza, że są z co najmniej kilku sąsiednich jachtów podziwiani. Że paniom Austriaczkom to nie przeszkadza, nie dziwi nas, one cały czas już baraszkują po pokładzie w toplessie.

My, mężczyźni na pokładzie Marcella wyrywamy sobie jedyną posiadaną lornetkę z ręki do ręki. Każdy chce sam sprawdzić, gdzie na brzegu można przywiązać ponton.


Zrelaksowani tymi czynnościami i przebrani w wieczorowe stroje (na dzisiaj wieczór wybraliśmy T-shirty w stylu ‘casual’) wsiadamy do pontonu i płyniemy do brzegu, do Port Elizabeth.
Tak się nazywe to tętniące życiem i rytmami raggae miasteczko, największe na Bequia i spełniające rolę stolicy wyspy.


Przy pomoście pełno pontonów, linki cumownicze niedbale przewieszone, zupełnie tak, jak to robił John Wayne, parkując swoim koniem przed okolicznym saloonem.
Nic z tych rzeczy u nas: nasz wymęczony i lekko dziurawy ponton zostaje starannie przywiązany: z rufy i z dziobu. Dziobową cumę (stalowa linka) zamyka Mariusz na dużą kłódkę. Drugą, mniejszą kłódką zamykamy nasz silnik Tohatsu.

Wygląda to dość komicznie. W pobliżu kręci się kilku dobrze ubranych turystów którzy pełni podziwu oglądają nasze zabezpieczenia i kciukami wzniesionym do góry upewniają nas, że postępujemy właściwie. Niektórzy robią nawet naszemu pontonowi zdjęcia.

Oni nie wiedzą, że w naszej umowie czarterowej ponton jest z ubezpieczenia wyłączony i wszelkie straty (na przykład nie daj Boże kidnapping pontonu) musimy pokrywać z własnej kieszeni.
Przerażeni tą klauzulą dbamy o nasz ponton i o silnik Tohatsu jak o własne dziecko.

 

93 94
93, 94 Właśnie przycumowaliśmy ponton


Port Elizabeth to jedna długa promenada turystyczna. Jest także i niewielki port, do którego zawijają małe statki pasażerskie i towarowe. Ale nie transatlantyki. Przez ogromne umieszczone przy wejściu do portu megafony rozbrzmiewa non-stop muzyka Boba Marleya i innych wielkich gwiazd reggae i pop. Skaldów i Notoco chyba nie znają.
W licznych kawiarenkach wzdłuż promenady siedzą znużeni wypoczynkiem biali turyści, sącząc rum, czy jakieś cocktaile i patrząc beznamiętnie na wspaniały romantyczny zachód słońca nad Admiralty Bay i zakotwiczonami jachtami. ‘Jeden z nich to nasz dom’, myślę i zastanawiam się, jak mamy go potem w nocy, w tej gęstwinie masztów znaleźć. Chyba najłatwiej będzie kadłuby liczyć, nasz ma tylko jeden, wszystkie inne po dwa.
Inni biali turyści wpatrują się intensywnie w ekrany swoich laptopów i otaczającego ich świata w ogóle nie postrzegają. ‘To po co oni tutaj przyjechali‘ dziwi się Jola, ‘żeby emaile pisać?’

Ale są i inne kawiarenki przy promenadzie w Port Elizabeth. To te, w których pije się prosto z butelki lokalne piwo ‘Hairoon’ (co znaczy ‘blessed land’, czyli znana sercu każdego Polaka ziemia obiecana), a goście i obsługa poruszają się zwiewnie w takt reggae.
Wielu tubylców nosi duże czerwono-żółto-zielone czapki (właśnie takiej szuka Mariusz dla swojej córki). To wyznawcy Rastafari, młodej religii, która i w Europie staje się coraz bardziej popularna.
’A może oni sobie tylko takie czapki pokupowali, a właściwie są ateistami’ powątpiewa Waldek. Może i ma rację.

 

95 96
95*, 96* Rastafari chodzą chętnie w takich czapkach

 

Decydujemy się na jedną z takich małych kawiarenek i zamawiamy u sympatycznego małozębnego barmana w niekreślonym wieku zimne ‘Hairoony’. Po dwa na głowę, od razu. Barman nie nosi czapki Rastafari, więc pewnie nie jest ateistą, podążam torem myślowym Waldka. Ale jakoś nikt nie ma ochoty spytać się, kiedy ostatnio był na spowiedzi.

 

97 98
97. Hairoony….ziemia obiecana…. 98.·· i Kościół w Bequia

 

Staramy się nie sprawiać wrażenia znudzonych białych turystów. Chyba się nam to udaje. Nie mamy laptopa, a nasze ‘casualsy’ wyglądają dziwnie: od góry wymięte (nie mamy przecież żelazka), a od pasa w dół mokre, bo płynęliśmy naszym pontonem.


Na licznych straganach w Port Elizabeth sprzedaje się T-shirty, przeważają te z zaskakującym napisem ‘Bequia’. Są też i różne pamiątki, przypominające te, które widzieliśmy już w innych miejscach. Ale T-shirtów jest zdecydowanie najwięcej.
Nie potrafię tym wszystkim atakującym nas sprzedawcom ciągle odmawiać i ku uciesze reszty towarzystwa decyduję się na zakup T-shirta. Wybieram taki z napisem ‘Bequia’.


W pobliskim kapitanacie portu próbujemy się dowiedzieć, czy jest gdzieś szansa zatankować do Marcella wodę z kranu (a nie z beczki, w której pływają ameby, staffilococci i inne pierwotniaki, o których opowiada książka Mariusza). Bo może nam tej mineralnej z Francji jednak zabraknąć...

Ale szans nie ma, urzędnik gorąco nas namawia do wody beczkowej i odsyła do Carlosa, który ma w Port Elizabeth, jak się okazuje poważną pozycję. Tak jak i pierwsi sekretarze w PRL-u, i taki potrafił wodę załatwić, jak rura na osiedlu pękła.

 

99 100
99* Urząd miejski i kapitanat portu w Bequia 100 Do portu w Bequia jeszcze nie zawijają transatlantyki

 

Będziemy więc dalej myli włosy wodą mineralną, którą kupiliśmy u Eda na Martynice.

Koło Bakery (piekarnia), gdzie usiłujemy bez powodzenia kupić jajka Jola zachwyca się drzewem porośniętym dużymi zielonymi, zupełnie nam nieznanymi owocami. ‘To drzewo chlebowe’ tłumaczy nam ciemnoskóra właścicielka drzewa (i pewnie domu, który zaraz obok drzewa stał), ‘the same, as transported on the Bounty, you know, with Captain Bligh and all this stuff…’.


101 102
101* Tak to ewentualnie· mogło na Bounty wyglądać 102* Dzielny kapitan Wiliam Bligh

 

Zaskoczony i wzruszony tym niespodziewanym zderzeniem z Wielką Historią przyznaję, że nie pamiętam nazwiska biologa, który na pokładzie Bounty był odpowiedzialny za te sadzonki drzewa chlebowego. Ona, na szczęście, też nie pamięta. Proponuję więc szybko naszego Kowalskiego (bo dobry do każdej okazji). Ale pani od drzewka chlebowego ten Kowalski nie przekonuje.

 

103 104
103, 104* Owoce drzewa chlebowego

 

Kolację jemy dzisiaj na lądzie, po coś w końcu ubraliśmy te nasze casualsy. Po porównaniu cen w pięciu restauracjach decydujemy się spontanicznie na tę pierwszą, meksykańską. Zachęciły nas te wszystkie egzotycznie i hiszpańsko brzmiące potrawy.
Decydujemy się solidarnie na smażoną rybę z frytkami, wszyscy mieli na to ochotę. Nikt nam nie będzie jakiś meksykańskich dań na siłę wmuszał.
Na deser dzieci (Waldek i Jola) dostają lody, a my z Mariuszem po następnym ‘Hairoonie’.

 

105 106
105 Festiwalowa Bequia 106 Czar pływania pontonem w nocy po Admiralty Bay


Mimo ciemnej karaibskiej nocy trafiamy do Marcella bez problemu.
Płyniemy na słuch, u sąsiadów Austriaków jest impreza.


cdn...

 

*Źródło: 
73, 74: wiadomości gazeta, 75, 76, 77, 78: karta fotohistoria, 79, 80: przegubowiec, 81: noltychy-netblok, 82: mzk bielsko, 83, 84: printo republika, 85: ctv ca, 86: news bbc, 87: ctv ca, 88: news bbc, 91: travelpod, 92: picsearch, 95, 96: rastagearshop, 99, 100: travelpod, 101: puce du, 102:biologydaily, 104: mojekaraiby,

Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)
 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.