Trapu nie dostajemy, bo ich Sparkling po prostu nie ma. Argument, że go nie potrzebujemy, bo i tak nigdzie go nie można użyć (wszędzie trzeba płynąć pontonem) jest logiczny i szybko przez skippera Mariusza zaakceptowany. Tylko Jola zaczyna się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby zostać gdzieś na plaży i przez dwa tygodnie się opalać.


Jesteśmy zdenerwowani, że w lodówce mamy tak mało zapasów i postanawiamy wyruszyć w następną podróż do naszego Eda. Wracamy znaną drogą, na poboczu w dalszym ciągu pasą się kozy z nieproporcjonalnie dużymi wymionami, a fachowcy na placu budowy są dalej na zasłużonym urlopie. Wózek jest wypełniony po uszy, co daje nam słodkie poczucie sytości i bezpieczeństwa. Choć głównie to woda mineralna: będziemy ją stosować do picia, gotowania, a nawet do czyszczenia zębów, bo tam dalej woda podobno taka szpetna, że nawet jej do ust wziąć nie można, wypluwa się potem same ameby, pierwotniaki i inne staffilocoki.


Pierwsza próba silnika Volvo 50 PS kończy się niedobrze: obrotomierz nie działa. Fachowiec puka w szkło, ale to nie pomaga, więc wzywa następnego (mamy nadzieję, że elektryka). Następny fachowiec zna się na rzeczy i każe pierwszemu fachowcowi wsadzić rękę pod tablicę rozdzielczą i ciągnąć za przewody. Ale i to nie przynosi sukcesu.
Fachowcy decydują, że ten obrotomierz właściwie nie jest do żeglowania potrzebny; przecież można płynąć na słuch. Dobici niepodważalną logiką takiej argumentacji przyznajemy im rację. W końcu chcemy wreszcie wyjść w morze!


Około pierwszej po południu, w poniedziałek, 19 stycznia 2009 rzucamy cumy.
Nie jest to takie proste w Le Marin, bo cuma dziobowa jest do bojki węzłem przywiązana.
W odpowiednim momencie pojawił się jednak na keji nieznajomy i życzliwy rodak (według wizytówki: Captain Adam Krupa), porwał jakiś wolny ponton i nas odwiązał.


Zachłystujemy się morzem, wiatrem i falami: żeglujemy na Morzu Karaibskim!
Mariusz próbuje właśnie na dziobie różne pozy do Titanica (Leonardo di Caprio w koszu dziobowym, a nie plująca Kate Winslet na mostku), kiedy zza steru odzywa się Waldek ‘Do nędznego wieloryba, dlaczego speedu nie ma?’
Nie ma, bo go nie mogliśmy, stojąc przy keji, sprawdzić…
Płyniemy więc i bez obrotomierza i bez pomiaru prędkości. Dzwonię do Sparkling i wiem z góry, jaka będzie odpowiedź…
Ale trudno, płyniemy dalej; my chcemy w końcu żeglować!


Dzisiaj chcemy dopłynąć z Martyniki na St. Lucia, to najbliższa wyspa, około 35 mil morskich na południe od Martyniki.
Nasza trasa prowadzi generalnie po zachodniej stronie wysp, czyli Morzem Karaibskim. Po atlantyckiej stronie Mniejszych Antylli raczej się nie pływa; fale i wiatr dużo silniejsze, a poza tym brakuje infrastruktury.

 

09 10
13. Wreszcie płyniemy!
14. Nasz kochany ponton


Przejście pomiędzy wyspami to jednak otwarty Atlantyk, jak tylko Marcello wysuwa się spoza osłaniającego południowo-wschodniego cypla Martyniki, wiatr i fala się wzmaga, a z kambuza słychać łomot talerzy i garnków niewystarczająco umocowanych przez naszego II oficera. II oficer rzuca się bohatersko pod pokład, robi z garnkami porządek i wraca po 10 minutach bogatsza o kilka siniaków na wszystkich bardziej wystających częściach ciała.


Po sześciu godzinach żeglugi rzucamy kotwicę w Rodney Bay na St. Lucia.
Teraz już definitywnie opuściliśmy Europę.

 

Wtorek, 20.01.2009


St. Lucia nie przypomina Martyniki, to niezależne państwo, wchodzi w skład British Commonwealth, językiem urzędowym jest angielski, a powszechnym kreolski. Przy wpłynięciu i wypłynięciu obowiązuje odprawa imigracjna i celna.
Należy jej dokonać właściwie natychmiast po wpłynięciu do pierwszego portu na wyspie (tak mówią mądre dokumenty, które znaleźliśmy przypadkowo w stoliku nawigacyjnym).


No ale było to wczoraj w nocy, a wszyscy urzędnicy o tej porze na pewno już siedzieli w domu w papuciach przed telewizorem i sączyli swoje whisky on the rocks. Więc chyba wystarczy zameldowanie dzisiaj rano.
Spuszczamy na wodę nasz ponton, mocujemy silnik Tohatsu 3,5 PS, Mariusz szarpie za sznurek, który zostaje mu w ręce.
Nie dzwonimy już do Sparkling. Podnosimy kotwicę i wchodzimy do portu w Rodney Bay.

 

11 12
15. Rezydencje w Rodney Bay 16. IGY Rodney Bay Marina


Przez pierwszą godzinę odprawiamy się imigracyjnie i celnie. Wypełniamy wiele formularzy i przechodzimy od biurka do biurka, przy których siedzą urzędnicy w wykrochmalonych śnieżnobiałych mundurach ze złotymi epoletami. Urzędnicy oglądają z napięciem transmisję na CNN z ceremonii zaprzysiężenia Baracka Obamy jako 44-go prezydenta USA. Przy ostatnim biurku płacimy: St. Lucia kosztuje 38 dolarów amerykańskich, łącznie z opłatą za pobyt max. 24 godziny w rezerwacie naturalnym Soufrière, dokąd koniecznie chcemy popłynąć. Jak zresztą wszyscy, bo gdzie indziej na St. Lucia za bardzo nie ma się gdzie zatrzymać.


Następne pół godziny zajmuje nam wymiana waluty. Na St. Lucia obowiązuje (w odróżnieniu od Martyniki, na której, jako że w Europie płaci sie w euro) ten legendarny dolar wschodnio-karaibski (EC), o którym już tyle słyszeliśmy. Od Andrzeja naturalnie, opowiadał nam, ile EC kosztuje piwo, a ile pełen bak tej wody z amebami.


Waldek, ze swoją polską kartą próbuje szczęścia w grze na bankomatach, a ja ustawiam się w kolejce w banku, żeby wymienić żywą gotówkę. W banku podziwiamy prawdziwie karaibski styl życia: nikt się nie spieszy, nie denerwuje, luz totalny i stress zerowy. Kolejka właściwie nieduża, może ze trzy osoby, ale trwa to pół godziny, pani urzędniczka, w białej koszuli (ale tym razem bez złotych epoletów) liczy najpierw zwitki banknotów, które ma w kasie, ziewa, myli się w liczeniu, więc zaczyna od początku jeszcze raz, rozmawia z koleżanką o wczorajszym barbecue, potem telefonuje chwilę ze swoim boyfriendem, a wszyscy grzecznie czekają.


Wreszcie nasza kolej: podaję kilka banknotów szwajcarskich, a urzędniczka z zainteresowaniem je z obu stron ogląda, woła koleżanki, wszystkim się te banknoty wyraźnie podobają. ‘What country is it? Switzerland, how lovely; is it in Europe?’


Oczywiście wymienić na EC się nie da, bo przecież kursu nie znają. Na szczęście mam też dolary amerykańskie, które są tu znane i bardzo cenione. Euro nie jest popularne, wymienić można, ale kurs mało atrakcyjny. ‘To dlatego, że nikt tutaj tej waluty nie potrzebuje’ tłumaczy ziewająca znowu urzędniczka. A to przecież tylko 35 mil do Europy!


Waldek w międzyczasie wygrywa na trzecim bankomacie swoje pożądane kilkaset EC, dwa pierwsze nie chciały z nim grać, poszedł więc do RBS (Royal Bank of Scotland) i wygrał. Ale bankomat też.
W tej grze wygrywają zawsze banki.


Znużeni trochę tym karaibskim luzem chcemy wypróbować nasze wygrane EC. Wybieramy bar zaraz obok banku; wybór nie był trudny, bo innego baru w okolicy nie ma.

Zamawiamy lokalne piwo 'Piton' i oglądamy dalszą część transmisji z Waszyngtonu.
Konferansjer zapowiada po kolei ważne osobistości, które schodzą po schodkach na estradę i następnie zajmują miejsce na widowni. Są wszyscy byli prezydenci (tzn. tylko ci żyjący) z żyjącymi żonami, są ważni politycy z Senatu i z Izby Reprezentantów, są głowy stanu z zagranicy, są aktorzy, artyści, sportowcy i ogromne tłumy 'normalnych' ludzi.
Tych wszystkich, którzy chcą w tej wielkiej imprezie w Waszyngtonie uczestniczyć jest podobno około dwóch milionów.


Od dwustu lat już urządzane są w USA z wielką glorią i pompą zaprzysiężenia nowych prezydentów. Ale jak twierdzą znawcy, tegoroczna impreza usunie w cień wszystkie dotychczasowe.
Prawdopodobnie znawcy twierdzą to przy każdym nowym prezydencie.


Ale i to może być prawdą; żyjemy przecież w czasach apoteozy wzrostu, w jednym globalnym systemie kulek śnieżnych, kiedy to jedna kulka wprawia w ruch wiele następnych. A jedna upadająca kostka domina powoduje upadek wszystkich pozostałych. Wtedy bańka nieustającego wzrostu pęka.

 

17x 18x
17*, 18*. Inauguracja Baracka Obamy 20 stycznia 2009

 

Oczekiwania stolicy w stosunku do nowego 44-tego prezydenta są ogromne. Wiejsko-rustykalny styl prezydenta Busha tak naprawdę do Waszyngtonu nigdy nie pasował, intelektualna i polityczna elita Waszyngtonu spodziewa się po Obamie 'młodzieńczej odnowy', inwencji i motywacji do myślenia nowymi drogami.


Pierwsze dowody tego już są; dzisiaj wieczorem, po zakończeniu uroczystości i parady wojskowej, odbędą się w Waszyngtonie tradycyjne bale na cześć nowego prezydenta, tym razem nie tylko dla elity, dla 'pięknych i bogatych', ale również i dla normalnych Amerykanów: mają być kiełbaski i inne proste potrawy po przystępnych cenach. Będzie podawane piwo inauguracyjne , wyłącznie w kuflach z wizerunkiem Obamy.


Ale na razie jesteśmy ciągle jeszcze świadkami prezentacji prominentów. Przypomina to wszystko trochę rozdawanie Oscarów. Czekamy więc z napięciem na mowę prezydenta-elekta, spodziewając się tych licznych, typowych 'thank you so much' i 'I love you all', czy też 'I wouldn¨t be here today if it hadn't been for my beloved dog, Betsy', i tych wszystkich innych powiedzonek i żartów, które powodują, że co roku imprezę oglada kilkaset milionów ludzi na całym świecie.

 

19x 20x
19*,20* Inauguracja Baracka Obamy 20 stycznia 2009


Ale mowa Baracka Obamy wszystkich nas elektryzuje: elokwencją, logiczną argumentacją i siłą woli, obecną w każdym pojedynczym zdaniu. Wielokrotnie powtarza się nazwisko innego wielkiego Amerykanina, Abrahama Lincolna. Lincoln ze swoimi ponadczasowymi ideałami jest wzorem dla nowego prezydenta.
Właściwie trudno się dziwić: jednym z najważniejszych priorytetów Abrahama Lincolna było zniesienie niewolnictwa...
Lincoln dla tej sprawy zaryzykował wojnę. Którą na szczęście wygrał.

 

21x 22x
21* Prezydent Abraham Lincoln:    
wzór dla Obamy.
22* Inauguracja prezydenta Lincolna
w Waszyngtonie, 4 marca 1865

 

Ruch w barze zamiera, goście i obsługa, wszyscy wpatrują się w ekran, milkną rozmowy, a co chwila rozlegają się spontaniczne oklaski. 'To nasz prezydent' zdają się mówić wszystkie ciemne twarze, dumne, że oto właśnie dokonuje się coś w historii jeszcze niespotkanego. Ale i my, blade twarze czują to samo: 'To nasz prezydent'!
Niebywała atmosfera, w przypadkowym miejscu, dla nas: na końcu świata.


Pędzimy po tych wzruszeniach z powrotem na jacht, gdzie natychmiast delegujemy Mariusza na ląd, aby wyniósł zapomniane poprzednio śmieci.
My z Waldkiem zabieramy się do rozbierania silnika Tohatsu, żeby naprawić tę nieszczęsną linkę.


Przychodzi Mariusz ze śmieciami z powrotem (bo nie było nigdzie kontenera) akurat w tym momencie, kiedy okazuje się, że kupiona przed chwilą w sklepie żeglarskim nowa linka nie pasuje, jest za cienka.


Mariusz zostawia śmieci, bierze linkę i udaje się na ląd z zadaniem wymiany linki na grubszą. My wykręcamy w dalszym ciągu śruby z silnika; tej ostatniej nie da się odkręcić bez klucza nasadkowego.
A takiego właśnie klucza Marcello w swojej skrzynce narzędziowej nie ma.


Mariusz wraca z grubszą linką, a teraz ja idę na ląd, żeby ten klucz nasadkowy od kogoś pożyczyć, albo kupić. Dołącza się Jola, która z kolei zapomniała kupić chleb.


Na lądzie kupujemy chleb i przekonujemy się, że w sklepie żeglarskim kluczy nasadkowych nie ma. Idziemy do Johnsona (sklep żelazny), gdzie klucze nasadkowe są; o dziwo nawet metryczne. Po mniej więcej półgodzinnej dyskusji różnych wariantów decydujemy się na kupno klucza nasadkowego M10, niezbędnego adaptera i niezbędnego przedłużacza klucza. W sumie trzy elementy, po to tylko żeby jedną śrubę odkręcić!


Za pomocą tych trzech niezbędnych elementów odkręcamy śrubę bez kłopotu, trwa to mniej więcej pięć sekund, po czym okazuje się, że nowej linki zamocować i tak się nie da. Skracamy więc starą linkę, składamy silnik z powrotem i wysyłamy Mariusza następny raz na ląd, żeby tę poprzednio wymienioną grubszą, ale teraz już zupełnie niepotrzebną linkę zwrócił. Zastanawiamy się też przez chwilę, czy tego klucza (tzn. trzech niezbędnych elementów) też nie zwrócić, w końcu odkręcenie tej śruby nic nam nie dało, ale rozsądek jednak zwycięża, może jeszcze się nam ten klucz przyda, a jak nie nam, to następnym żeglarzom na Marcello.
A i Sparkling się z takiego klucza na pewno ucieszy.


Mariusz wraca z gotówką za zwróconą linkę (4,50 USD) i idzie zaraz z powrotem na ląd, ze śmieciami, zapomnieliśmy mu poprzednio powiedzieć, że kontener się znalazł, trzeba tylko przejść na sam koniec mariny, skręcić w lewo koło pogodnie śpiącego psa i dojść do bramy wjazdowej, której pilnuje dwóch lekko znudzonych securidad, z dreadlockami i wełnianymi beretami w kolorach jamajskiej reprezentacji bobslejowej.
I zaraz obok nich jest ten kontener.


Wychodzimy po tym wszystkim z Rodney Bay koło piętastej po południu. Czasu mamy akurat tyle, żeby przepłynąć dziesięć mil na południe, do Castries.

Do Castries żeglarze z reguły nie zawijają. Bo nie ma po co.

I właśnie dlatego tam płyniemy.

 

cdn...

*Źródła:
17: the body, 18: washington photo journal,19: renegadebs, 20: whitespace, 21: the Colorado independent,
22: hubpages
Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)
 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.