01 02
5. Marcello i drugi oficer 6. Reszta bohaterskiej załogi w marinie Le Marin


Nasz ponton ma chyba dziurę. Wygląda szmatławo i jest mocno sflaczały. Biegniemy po fachowca i domagamy się innego. Pomysł jednak nie jest dobry. Fachowiec wprawdzie łatwo się zgadza na wymianę, ale ostrzega, że ten inny będzie jeszcze gorszy.
Więc cieszymy się, że przyklei nam na nasz jak się okazuje dobry ponton rowerową łatkę i czekamy na efekt.


Po zakończeniu odbioru inwentarza, złożeniu kaucji 3000 EUR i oficjalnej deklaracji Mariusza, że swoją długoletnią żeglarską praktykę zdobywał pływając nie tylko na dinghy pozostaje już tylko techniczny odbiór jachtu. Przybywa zdyszany fachowiec (ten od łatki), szczęśliwy, że nam łatkę we właściwym miejscu przykleił. I ona podobno trzyma.


Ale odbiór techniczny może się odbyć dopiero jutro, bo on właśnie skończył pracę i idzie do domu. W końcu jest niedziela.
Trudno nam się z takim argumentem nie zgodzić i udajemy się wobec tego na zakupy. Wszyscy w czwórkę, do pobliskiego supermarketu ‘Ed’. Idzie się tam boczną drogą, wyasfaltowaną i wyposażoną w liczne dziury. Droga wiedzie pomiedzy łąką, na której pasą się brązowe kozy z nienaturalnie dużymi wymionami i opuszczonym placem budowy, wygląda on tak, jakby wszyscy pracownicy jak jeden mąż w pośpiechu postanowili pojechać na urlop. Wszystkie maszyny i narzędzia porzucone, gdzie kto stał, na ziemi stoją butelki z niedopitą eau de source.
W Europie kończy się pracę 15 minut wcześniej i sprząta się wszystko na swoje miejsce, tak żeby następnego dnia zaczynać pracę w czystym warsztacie.


No, może nie wszędzie w Europie…rosyjscy żołnierze, wkraczając na tereny Prus Wschodnich w sierpniu 1914 (tereny te, dzisiejsze polskie Mazury, Mekka dla żeglarzy należały wtedy do Cesarstwa Pruskiego), widząc posprzątane i czyste podwórka niemieckich gospodarstw nie mogli się nadziwić, po co oni te podwórka w ogóle sprzątają: przecież jutro znowu będą te grabie potrzebować, zamiast odstawiać na swoje miejsce pod ścianą obory można je przecież zostawić na środku obejścia, żeby było bliżej. Ten zdrowy rozsądek i zmysł do racjonalizacji pracy jest także i na Karaibach widoczny.

 

Na skraju drogi (chodnika nie ma, więc musimy lawirować między jadącymi autami) mamy przegląd sortymentu Eda, pełno jest różnych pustych opakowań i plastikowych butelek. Jola robi już na tej podstawie pierwszą listę zakupów.

Tu już nie całkiem tak wygląda, jak we Francji.

03 04
7, 8. Na placu budowy w Le Marin 

Zakupy przeprowadzamy bardzo demokratycznie, każdy produkt jest oglądany szczegółowo przez wszystkich i przez wszystkich nieodmiennie akceptowany (bo przecież nikt nikomu nie chce robić przykrości). Proponowana ilość jest przy tym przeważnie redukowana (no bo po co nam tego tyle, w końcu przyjechaliśmy tutaj żeglować, a nie jeść).


Pomimo tych długich konsultacji udaje się nam w końcu wypełnić cały wózek. Czekoladowa kasjerka bardzo się cieszy, że nas wreszcie przy kasie widzi, inni klienci już dawno wyszli, a sklep jest od dobrych 15 minut wlaściwie zamknięty.
We Francji (tej właściwej, metropolitarnej) dawno by już nas z tego sklepu wyrzucili, gdzie indziej w Europie też.


Do domu (jachtu) pchamy ten wózek z Eda poboczem drogi, lawirując między kałużami, obok pasących się kóz z nienaturalnie dużymi wymionami. Cieszymy się, że te zakupy mamy wreszcie z głowy i możemy się teraz poważniejszymi rzeczami zajmować (no bo w końcu przyjechaliśmy tutaj żeglować, a nie na zakupy).


Po południu chcemy zwiedzać Martynikę, Le Marin, a może i inne miejscowości, chcemy gdzieś wypożyczyć skutery, albo wziąć taksówkę i pojechać na jakąś elegancką plażę (w Le Marin kąpać się za bardzo nie można), i w końcu coś zjeść i w ogóle nasycić się egzotyką karaibską.


Więc idziemy do Agatki, która szybko nam wyjaśnia, co gdzie się w Le Marin dzieje (właściwie nic), co można zwiedzać (właściwie nic) i że ze skuterami to też właściwie nic, bo w niedzielę zamknięte.
Ale Agatka sprawnie próbuje zorganizować dla nas taksówkę na plażę, namawia innego klienta przy barze, żeby zadzwonił ze swojej komórki do monsieur Rodolfo (jedynego taksówkarza w Le Marin). Ale monsieur Rodolfo żąda 100 € za zawiezienie nas na plażę (i z powrotem), więc rezygnujemy i postanawiamy zwiedzać Le Marin pieszo. W końcu przyjechaliśmy na Martynikę nie po to,żeby jeździć taksówkami.


Najbardziej w Le Marin podoba nam się cmentarz.
Pełen ozdobnych katafalków, z przeważnie białych płytek ceramicznych, takich kuchennych, czy łazienkowych, cmentarz przypomina trochę osiedle mieszkaniowe. Niektóre katafalki są duże i posiadają kilka pomieszczeń: w salonie oprócz właściwego katafalku ze zdjęciami zmarłych jest jeszcze przeważnie dość miejsca na stół i krzesła, z tyłu jest dodatkowe pomieszczenie na zapasy, coś w rodzaju spiżarki. Przychodzi się tu całymi rodzinami, z koszem piknikowym i biesiaduje się godzinami razem, żyjący ze zmarłymi.

05 06
9, 10. Groby z łazienkowymi akcentami na cmentarzu miejskim Le Marin

Łazimy długo po tym cmentarzu i zastanawiamy się, jak często żyje się tutaj po śmierci lepiej, niż przedtem.
Bo bałagan i ubóstwo widoczne są na każdym kroku. Jedyne, czego nie brakuje, to samochody, pełno ich wszędzie. Za co oni je kupują?


Le Marin liczy niecałe dziewięć tysięcy mieszkańców, wydaje nam się, że statystycznie każdy z tych dziewięciu tysięcy musi posiadać co najmniej dwa samochody, nawet niemowlęta.
Samochód jest tu nieodłącznym towarzyszem, członkiem rodziny, jak pies w Europie. Dopóki jeździ, dobrze, jak przestaje zostawia sie go gdzieś po drodze, na poboczu, ale najchętniej we własnym ogrodzie, koło domu. Szybko obrastają go tropikalne rośliny, często marijuana, której tutaj pełno i po krótkim czasie samochód staje się rosnącą rzeźbą, przykładem symbiozy natury i techniki (a może po prostu tylko niedbalstwa). Widzimy w ogrodach porośnięte roślinnością małe peugeoty i renaulty, ale są też i mercedesy, a nawet autobusy. ‘Pewnie zależy od zamożności, jakie auto rośnie w ogrodzie’ filozofuje Mariusz.

07 08
11. Biedniejszy ogród w Le Marin: z małą Hondą 12. W zamożniejszych już stoi autobus

W małym sklepiku niedaleko cmentarza kupujemy coś do picia, jesteśmy cali mokrzy w tym tropikalnym upale. Naraz słyszymy rodzinny język; to załoga z Polski, właśnie wracają z rejsu na południe, tam gdzie my się też wybieramy.
Zachwyceni i pełni wrażeń namawiają nas, żeby nawet do St. Vincent zawinąć. Bo, pomimo powszechnej złej opinii, jaką ma St. Vincent wśród żeglarzy, im tam nawet nic nie ukradli.

Późnym wieczorem idę pożegnać się z Agatką. Ciepły deszcz leje jak z cebra. Po kilku minutach, jak zwykle tutaj, przestaje. Za chwilę wyszłoby znowu słońce.

Ale przecież jest noc.

 

cdn...

Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)
 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.