U nabrzeży mariny Kremik drinków nie brakowało. Obok Mojito cumowały Whisky i Rum, nieopodal stała Tequila.  Dalej widać było Champagne, Martini, Calvadosa, Cocktail, Red Wine, Aquavit i deser - coś słodkiego – Punch.  Wytrawne Chablis – jacht komandorski, parkował wśród równych sobie gigantów.

 Nasz pływający drink

W pogodny sobotni poranek do portu zwaliła się horda polskich żeglarzy, a wśród nich my – Szerszenie Jacka Simona, czyli siedmiu wspaniałych z Prawdziwej Przygody. Pierwsi przybyliśmy my:  Radek, Rafał i Leszek. Trochę zmęczeni i skołowani po nocy w baaaardzo wesołym autokarze napędzanym tradycyjną, nowosądecką cytrynówką. Radek, czyli ja (trzeci raz na tych regatach) i Rafał, to ekipa z Muratora, który patronuje medialnie regatom. Leszka poznaliśmy dopiero w drodze, ale szybko się zakumplowaliśmy.

Wkrótce na skrzydłach Lufthansy przybyli Jacek Simon i Jano, a zaraz po nich nadjechała Sylwia z Tomkiem.  Poza Jackiem, o którym można powiedzieć, że jest weteranem tych regat i Rafałem, nie znałem nikogo. Przyznam, że miałem obawy, czy ta naprędce zorganizowana załoga sprawdzi się sportowo i towarzysko. Dodam jedynie, że już po kilku minutach byliśmy na ty, a około północy znaliśmy się jak łyse konie. Zintegrowało nas podobne poczucie humoru i zdecydowana wola wygranej.

SylwiaSylwia

JacekJacek

Tomek

Tomek 

Radek Radek

RafałRafał

JanoJano

LeszekLeszek

Trening czyni mistrza

W niedzielny ranek ruszyliśmy na trening. Jacek musiał przetestować nasze umiejętności i przydzielić adekwatne funkcje. Choć optowałem za stanowiskiem barmana, na pół etatu zatrudnił mnie jako szotmena, a na drugie pół jako wózkowego. Leszek, Jano i Rafał także zajęli się linami. Tomka mianowaliśmy nawigatorem, a Sylwia, choć pan Bóg dał jej urodę stewardessy, została pomocnikiem sternika.

 

Silni, zwarci i umundurowani

9 20150923 1853199267

 

Jacek ze swoim magicznym zegarkiem

10 20150923 2034032566

 

Postrzyżyny kapitana

Wieczorem, nieśpiesznie dopłynęliśmy do Sibenika. Tu, w marinie Mandalina czekała nas kolacja i oficjalne otwarcie imprezy. Trzeba się było zrobić na bóstwo. Podczas gdy większość załogi ograniczyła się do kąpieli, golenia, czesania, makijażu (Sylwia), to nasz kapitan poszedł na całość!! Wynajął sobie fryzjera. Tenże, w kilka minut pozbawił go wyglądu zadziornego ekscentryka. Dodam, że wszystko odbywało się wprost na kei.

Kolacja była wybitnie udana, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że obsługa knajpy miała tylko 2 godziny, aby nagotować strawy dla ponad 200 wybrednych matrosów. Pojedliśmy, pośpiewaliśmy, a niektórzy także potańczyli. Słynny zespół Klejnoty Capitana chyba nie spodziewał się, że szanty to także muzyka taneczna:) Śpiewaliśmy wszyscy i nawet chorwaccy kelnerzy próbowali nucić z nami. Refren „Ani wiatr, a ni woda, ani nawet zła pogoda..”  stał się nieoficjalnym hymnem regat.

 

Bez setki nie odpływamy!

Rano uzupełniliśmy zapasy w lokalnym sklepie, bo trasa regat wiodła nas do miejsc prawie bezludnych i przewidywaliśmy poważne problemy z aprowizacją. Port opuściliśmy na tak zwanej setce. Setny utwór na pendrivie okazał się naszym sygnałem startowym. Od tego dnia, przy głośnych dźwiękach Money for nothing Dire Straits wolniutko odbijaliśmy od kei, odprowadzani wzrokiem wszystkich zebranych w marinie. Zdarzały się też oklaski.

Pierwszy wyścig był dla nas bardzo szczęśliwy, choć do południa panowała flauta. Jacek okazał się doskonałym łowcą wiatru. Potrafi wypatrzeć najmniejszą zmarszczkę na wodzie i przewidzieć skąd przyjdzie szkwalik. Nic dziwnego, że od razu wyszliśmy na prowadzenie. Niestety gdy nadszedł konkretny wiatr, dwie łódki zdołały nas wyprzedzić.

Tego dnia organizatorzy zdecydowali się na jeszcze jeden wyścig. W pobliżu Kaprije odbyliśmy szalone „śledziki” przy wietrze dochodzącym do 27 węzłów. Powstało niezłe zamieszanie. Dwa jachty się zderzyły, a trzech żeglarzy wpadło na chwilkę do Adriatyku. Ta rywalizacja nie wyszła nam na dobre. Kilkanaście łódek doszło do mety przed nami. Nie ponieśliśmy na szczęście strat w ludziach ani sprzęcie, choć było blisko, bo zdrowo oberwałem bomem. Gdyby nie Rafał, który zdążył mnie chwycić, byłbym czwartym pływakiem tego dnia.

Nic tak nie robi na obity łeb, jak bomba zimnego piwka i coś na ząb. Wieczór na Kaprije zakończyliśmy więc w uroczej konobie, gdzie serwują doskonałe grillowane kalmary i niezłe steki w sosie z zielonego pieprzu. 

 

Szerszenie Jacka Simona

Szerszenie Jacka Simona

 

Nikt nie pokona szerszeni Jacka Simona!!

12 20150923 1820143388

 

Tak widzimy przeciwników gdy wygrywamy

Tak widzimy przeciwników gdy wygrywamy

 

A tak widzimy przeciwników, gdy zostajemy w tyle

14 20150923 1083449597

 

Z zadupia na odludzie

Drugi dzień wyścigów zaczęliśmy od zwiedzania wyspy. Był czas, bo nie musieliśmy jak zwykle stać w długiej kolejce do pryszniców. Nie musieliśmy, bo ich tam nie było, podobnie jak toalet.  Ot, zwykły rybacki porcik, z terminalem promowym wielkości toj-toja, bez wygód i luksusów.

Wyspa Kaprie zamieszkana jest przez kilkadziesiąt kotów, kilka psów i osła. Jak ma się szczęście, można też spotkać ludzi. Na wzgórzu stoi stary kościół, a na przeciwległym brzegu skrył się ciasny porcik rybacki.

W portowym sklepiku zrobiła się długa kolejka. Trzeba było dokupić produkty pierwszej potrzeby – chleb, piwo, tytoń. Stojący przede mną kolega z innej łodzi zrobił przedziwne sprawunki – nabył mianowicie: kij od szczotki, sznur do wieszania bielizny i kefirek. Bóg jeden wie, po co był mu ten kefirek...

Szybko wyruszyliśmy na miejsce startu, żeby nie powtarzać wczorajszych błędów. Celem wyścigu była Piskera – bezludna wyspa w obrębie parku narodowego Kornaty. Jak co dzień przywitała nas flauta i walka o wiar, a znowuż od 13 my toczyliśmy walkę z wiatrem. Jedyny tego dnia wyścig nie przyniósł nam sukcesu, wciąż jednak trzymaliśmy się w czołówce.

 

Przystań w Kaprije

15 20150923 1623098668

 

Gdy keja jest za krótka, przy łódce stoi łódka

Gdy keja jest za krótka, przy łódce stoi łódka

 

Bezludne miasteczko

17 20150923 1747738651

 

Druga strona wyspy

Druga strona wyspy

 

Jeden z mieszkańców Kaprije

Jeden z mieszkańców Kaprije

 

Steward! Wydać alkohol załodze!!

Steward! Wydać alkohol załodze!!

 

Ostatni będą pierwszymi, czyli fortel Jacka

Wieczór spędziliśmy w portowej tawernie na spontanicznym koncercie Klejnotów, które tym razem daleko wykroczyły poza standardowy repertuar. Wiatr poniósł po wodzie szanty, przyśpiewki góralskie, pieśni patriotyczne i czterech pancernych wraz z małym rycerzem. Ożujskie lało się strumieniami, więc rano kapitan był pełen obaw, czy na codziennej odprawie skipperów alkomat nie błyśnie mu oskarżycielskim światełkiem. Zapomniał że śpiew przyśpiesza metabolizm. Napakowaliśmy go zresztą debreczyńskimi kiełbaskami i kanapkami z pastą rybną tak, że aż ledwo przetoczył się po trapie, więc zaliczenie porannego testu trzeźwości miał praktycznie w kieszeni.

Opuściliśmy port na setce, a po wyjściu z portu chlapnęliśmy po setce. Na starcie byliśmy pierwsi, a po starcie... ostatni. Sam nie wiem jak to się stało, że w kilkanaście minut po sygnale startowym wszyscy nas prześcignęli. Odkapslowaliśmy więc co nieco z balastu i w miłej atmosferze obyliśmy naradę wojenną. Kapitan Jacek kilka minut studiował mapę, aż w końcu wpadł na bardzo sprytny pomysł. Wybrał zupełnie inną, krótsza trasę. Wszystko legalnie, bo w tej rozgrywce liczyło się minięcie wyznaczonych punktów kontrolnych, a  nie zamierzaliśmy ich wcale unikać. Ponieważ Jacek to demokrata – ogłosił referendum. 100% frekwencji i 100% poparcia. Jak za czasów PRL:)). Oderwaliśmy się zatem od peletonu i pomknęliśmy między wysepkami, modląc się, żeby za którąś z nich nie zdechł wiatr. Po drodze minęliśmy nagie wzgórza i sunący majestatycznie nagi tyłek żeglarza naturysty, który przemknął opodal nas. Trik kapitana zapewnił nam sukces. Wprawdzie nie minęliśmy mety jako pierwsi, ale czwarte miejsce też nie było złe, zwłaszcza, że zaczynaliśmy od końca. Wyobrażam sobie miny innych załóg, gdy tuż przed metą wyskoczyliśmy jak Filip z konopi, zza małej wysepki, dołączając do czołówki.

Na deser mieliśmy jeszcze „śledziki”, które wyszły nam lepiej niż pierwszego dnia zmagań. Wywalczyliśmy siódme miejsce.

 

Klejnoty Capitana w swoim najlepszym składzie i najlepszej formie

Klejnoty Capitana w swoim najlepszym składzie i najlepszej formie

 

Załoga Prawdziwej Przygody – także w niezłej formie

Załoga Prawdziwej Przygody – także w niezłej formie

 

Księżycowy krajobraz Piskery

Księżycowy krajobraz Piskery

 

Widok z góry najwyższej (w okolicy)

Widok z góry najwyższej (w okolicy)

 

Widok, którego nie lubimy

Widok, którego nie lubimy

 

Bierzemy ich!!

Bierzemy ich!!

 

Za naszymi sukcesami stoi Zlaty Radoslav

Za naszymi sukcesami stoi Zlaty Radoslav

 

Wyścig w szelkach

Zut okazał się równie odludnym miejscem co Piskera, choć nie mniej urokliwym. Krew, pot i łzy zmyliśmy w basenie...portowym. Krótka kąpiel w ciepłej, słonej, lazurowej wodzie wszystkim dobrze zrobiła. Nie uwierzycie, ale legliśmy na kojach grubo przed północą.

Ranek przywitał nas silnym wiatrem. Zazwyczaj ustępował koło 9.00, ale tym razem po kejach poszła plotka, że nadchodzi Bora. Skipperzy powrócili z codziennego mitingu z marsowymi minami. Wydali załogom szelki bezpieczeństwa. Co niektórzy ukradkiem łyknęli aviomarin.

Kapitan nastawił swój magiczny żeglarski zegarek, żeby zamiast godzin wskazywał mu siłę i kierunek wiatru. Poczęstowaliśmy Neptuna setką whisky i kroplą piwa i mogliśmy wyruszyć na ostatni bój. Poczęstunek przypadł mu do gustu, bo zesłał nam pogodę wymarzoną na regaty. Szliśmy ostro pod wiatr. Wystarczyło raptem kilka bardzo długich halsów, by zostawić w tyle maruderów. Gorzej nam poszło z faworytami. Tym razem nie zmieściliśmy się w pierwszej dziesiątce.

 

Port na wyspie Zut – Mojito jedenaste od prawej

Port na wyspie Zut – Mojito jedenaste od prawej

 

Kornaty w całej okazałości

Kornaty w całej okazałości

 

Ostatnia walka szerszeni Simona

Ostatnia walka szerszeni Simona

 

Gotowi na ogłoszenie wyników

Gotowi na ogłoszenie wyników

 

Bardzo blisko podium

Około 14.00 byliśmy już na wyspie Murter. Marina Vodice, a w niej restauracja Butina. To tu odbędzie się impreza kończąca regaty. W galowych strojach Prawdziwej Przygody zameldowaliśmy się tam punktualnie o 19.00. Najpierw wraz z Rafałem wręczyliśmy nagrody zwycięzcom konkursu fotograficznego.  Później nastąpiły oficjalne przemowy, a w końcu to, na co wszyscy czekali: ogłoszenie wyników. W kategorii łódek mniejszych (Salony 37 i 38) zajęliśmy 5 miejsce. W generalce – 7. Czy nie był to wystarczający powód, żeby zaszaleć? Szaleliśmy więc do białego rana. Swą radość wyrażaliśmy śpiewem i tańcem, mową i uczynkiem. Gorliwie uzupełnialiśmy poziom płynów w organizmie. Odwodnienie, to bowiem najgorsze, co może spotkać żeglarza, powiedzmy, że poza utonięciem.

 

Kufel Przechodni Prawdziwej Przygody z dobrych rąk Jacka Simona trafia w dobre ręce Romana Rutkowskiego

Kufel Przechodni prawdziwej przygody z dobrych rąk Jacka Simona trafia w dobre ręce Sławka Rybarczyka

Prawym halsem po parkiecie

33 20150923 1377443756

 

Pożegnanie z morzem

Po powrocie do mariny-matki zapakowaliśmy się w taksówkę i pojechaliśmy do Priomosten, aby podsumować cały rejs. Skosztowaliśmy wspaniałego wina u słynnej „babci” i poszliśmy na kolację.

Przed snem pożegnaliśmy się z Sylwią, Tomkiem i Jackiem, a sami z Janem i Leszkiem czuwaliśmy do 1 w nocy, by znów wtoczyć się na pokład fakrobusu, czyli naszego wesołego autokaru.

Tydzień zajęła mi aklimatyzacja, tydzień mną bujało i przez tydzień huczały w głowie słowa „Już nie wrócę na morze, nigdy więcej o nie...”. Wrócę, wrócę. Adriatyk czeka, Prawdziwa Przygoda czeka i czeka też podium, na szczycie którego strasznie chciałbym wreszcie stanąć.

 

Triumfalny przemarsz ulicami Primosten

Triumfalny przemarsz ulicami Primosten

 

Słynna winiarnia u babci

Słynna winiarnia u babci

 

Zadowolony Tomek

Zadowolony Tomek

 

Dumny Jacek

Dumny Jacek

 

Zamyślony Rafał

Zamyślony Rafał

 

Znudzony Radek

Znudzony Radek

 

Szczęśliwa Sylvia zwana Agnieszką

Szczęśliwa Sylvia zwana Agnieszką

 

Usatysfakcjonowany Jano

Usatysfakcjonowany Jano

 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.